piątek, 20 stycznia 2017

zestaw ulubionych czekoladek

My soul slides away
"but don't look back in anger”

i heard you say
“at least not today…”
                       -Oasis






Zgodnie z obietnicą będzie dziś o muzyce. Jednak, żeby tradycji stało się zadość, muszę coś w pierwotnej koncepcji zmienić, tak więc temat gingera nie będzie dziś tematem głównym, co wyjaśnię w stosownym momencie. 



Muzyka jest i od bardzo, bardzo dawna była jednym z ważniejszych elementów mojego życia. Większość wydarzeń z przeszłości- zarówno tych super fajnych, jak i tych super nie, osadziło się gdzieś w zakamarkach mojej pamięci, właśnie dzięki bezpośredniemu łączeniu ich z muzyką. Uznałam, że ciekawym pomysłem będzie zebranie w jednym miejscu, tych artystów, których muzyka zrobiła w moim życiu najwięcej zamieszania, których piosenki miały/mają dla mnie największe znaczenie.
Myślę, że to co się tutaj stworzyło, mogę określić mianem swojego osobistego TOPu twórców, którzy zrobili mi życie. To zbiór najbardziej charakterystycznych i najmocniej wpływających na mnie muzyków, w przypadku których zarówno twórczość artystyczna, jak również celebrity lifestyle (bądź jego brak), w pewien sposób warunkowały to, jak kształtował się mój charakter. Kolejność w jakiej układana była lista jest przypadkowa mniej lub bardziej; nie chodziło mi o segregowanie ich od ważniejszych do ważnych mniej, bo fakt, że znajdują się na tej liście świadczy o tym, że istotnie, mają znaczenie ogromne. Z podobnych przyczyn nie jest to, podążając za typowymi dla tego typu list schematami, top 3, 5, czy 10. Jest to top. mój top. 






ARCTIC MONKEYS

W żaden sposób nie będzie to przegięcie jeśli powiem, że ci oto panowie są muzycznym objawieniem mojego życia. Kiedy myślę o muzyce, w jakichkolwiek kategoriach i miałabym powiedzieć coś na temat swoich ulubionych piosenek, wokalistów, zespołów, tekstów, czy muzyki, to praktycznie zawsze na najwyższych pozycjach będą plasować się właśnie oni. Dlatego też, kiedy wpadłam na pomysł stworzenia tej listy, oni wpisali się tutaj sami jako pierwsi. Nie ma drugich takich, co zrobiliby mi takie zamieszanie w głowie. Alex Turner przez lata stanowił dla mnie pewnego rodzaju wzór cnót i ideałów wszelakich i nie znajdywałam w nim najmniejszej skazy (no bo spójrzmy prawdzie w oczy- jest się czym zachwycać). Całe liceum marzyłam o tym, żeby pojechać na ich koncert i zobaczyć/usłyszeć ich na żywo. Dnia, w którym udało mi się to marzenie spełnić nie zapomnę chyba nigdy, a wszystko zadziało się dlatego, że Open’er miał w 2013 roku  swoją najlepszą edycję ever. Fakt, że w przeciągu kolejnego roku udało mi się być na ich koncercie jeszcze kolejne dwa razy (o tym wspominałam już kiedyś tam wcześniej), a każdy przezywałam, jakby to było po raz pierwszy świadczy tylko i wyłącznie o tym, że małpy są dla mnie naprawdę ważną częścią życia. Załączona poniżej piosenka nie jest moją ulubioną (bo takową naprawdę ciężko byłoby mi wybrać), ale zdecydowanie jest tą, do której mam największy sentyment i która na wszystkich trzech koncertach wzbudzała największe morza łez szczęścia.





HAPPYSAD

To od tego zespołu zaczęła się moja przygoda z muzyką, która w jakikolwiek sposób różniła się od tego co na co dzień serwowało mi rmf.fm i viva polska (żeby nie było: nic do nich nie mam). Do teraz doskonale pamiętam dzień, kiedy usłyszałam ich po raz pierwszy: gimnazjum, lekcja religii, wszystko wkoło ciekawsze niż słuchanie księdza, odtwarzacz mp3, który koleżanka pożyczyła od starszej siostry. Pamiętam też, że doświadczenie to było dla mnie tak mocne, tak inne, tak ważne, że po powrocie do domu wyszukałam ich w internetach i spędziłam caluśkie popołudnie słuchając wszystkiego co tylko mogłam znaleźć w ich repertuarze. Happysad to także moje pierwsze w życiu prawdziwe koncerty, a co za tym idzie, nowi znajomi, wejście w całkowicie inne niż dotychczas środowisko. Słowem: zupełnie rewolucjonizowali mi życie. Od tego czasu w mojej szafie na stałe zamieszkały koszule w kratę, a trampki stały się ulubionym obuwiem, idealnym na każdą porę roku. W linku piosenka, do której już zawsze będę miała ogromny sentyment, bo to właśnie ona była tą pierwszą, tą która otworzyła mi oczy i zapoczątkowała najwspanialszą przygodę mojego życia.






 PIDŻAMA PORNO

zanim zostałam punkiem z lat 80. słuchałam Britney Spears. W taki oto sposób, razem ze swoją ulubioną kompanką licealnych lat, określałyśmy siebie i swoje muzyczne zainteresowania. Grabaż i jego kumple (również ci ze SNL) otworzyli mi oczy na całkiem nowy świat, o którego istnieniu nie miałam wcześniej pojęcia, a który, trzeba to powiedzieć otwarcie, na pewien czas totalnie mnie pochłonął. Nowy styl, inne ciuchy, łamanie wszelkich lęków, przekraczanie granic- to wszystko stało się moim nowym ulubionym zajęciem. Dzięki muzyce pidżamy (a później całej reszcie z tego nurtu) weszłam w relację z ludźmi, przed którymi wcześniej, ze strachu, uciekałam wzrokiem. Wkroczyłam do świata, który zawsze chciałam poznać, który fascynował mnie i intrygował, a którego przeraźliwie się bałam (co po latach okazało się być całkiem uzasadnione). Koncerty niemal co tydzień, skórzane kurtki, piercing, pogo, tanie wino, papierosy, no i ta wolność. Wolność, której upatrywało się w tym wszystkim, jak gdyby te rzeczy były jedyną możliwą droga do jej utrzymania. Twórczość pidżamy: genialne teksty i muzyka będąca prawdziwą bombą energetyczną, była czymś, co w przepiękny sposób przeprowadziło mnie przez, jakże burzliwy, okres buntu. Patrząc na to z perspektywy czasu, nie oddałabym tego za nic. Błędy, które wtedy popełniałam, nauczyły mnie wiele, i to dzięki nim wiem czego nie powinnam robić już nigdy więcej. Choć ważne, żeby zachować w sobie trochę przekory i nieszkodliwego buntu. Piosenka z załącznika przez całe liceum była moim dzwonkiem w telefonie.





BOB MARLEY

słoneczne reggae, przygoda na Jamajce. gdy zamykam oczy swe , to czuję się jak bajce. nie chcę nic więcej - tak, to mi wystarczy. Reggae też miało swój czas w mojej historii. Muzyka, styl bycia, przekonania i wszystko co się z tym wiązało. Tak patrząc z perspektywy czasu, musiała być we mnie gigantyczna potrzeba posiadania wolności i udowadniania sobie, jak bardzo muszę zmieniać wszystko wkoło siebie, żeby ją osiągnąć. Bob Marley jest dla mnie pięknym przykładem człowieka, który przez realizowanie swojej wielkiej pasji, krzewił w ludziach ideę dobra i wzajemnej pomocy. Jego utwory pełne ciepła, miłości i apelu o pokój znane są niemal każdemu. Niesamowicie fascynowało mnie w nim zawsze to, że nigdy, pomimo różnych nacisków, nie zrezygnował ze swoich przekonań- był niesamowicie religijnym człowiekiem i wszystkie jego zachowania i postawy świadczyły o rzeczywistym trwaniu w wyznawanej przez niego wierze. Wyobrażenie Boba z automatu kojarzy się z trawką. Nie bez przyczyny: jarał przecież niemal cały czas. Ale nawet w jego paleniu było coś niezwykłego: nie było w tym super szalonej otoczki, która dziś towarzyszy niejednemu palaczowi. W jego przypadku było to praktycznie, jak obrzęd- nie palił dla rekreacji, lecz jak sam niejednokrotnie mówił dla otwarcia się i próby zrozumienia tego, co dotychczas było dla niego zamknięte. Odbiegając od jego życia, a skupiając się na muzyce: pozytywny przekaz tekstów, w połączeniu z przyjemną dla ucha i relaksującą muzyką dają kojący efekt, który aż chce się zatrzymać na dłużej. Przez lata pomagał mi uspokajać emocje i odreagowywać stresy, poprawiał humor i nieraz podnosił na duchu.. no weź kobieto, nie płacz. 






ED SHEERAN

W tym oto miejscu wracamy do zapowiadanego już wcześniej gingera. Jest on najnowszym, z pośród wszystkich wymienianych w dzisiejszym zestawieniu, odkryć, jednak w żaden sposób nie umniejsza to jego udziałowi w kształtowaniu mojego człowieczeństwa. Nie znam drugiego tekściarza, który tworzyłby teksty o tak niesamowitej głębi, przy jednoczesnej delikatności. Osobiście rozpływam się wprost nad każdą z jego piosenek. Facet, mimo całej swej pokracznej rudości (pardon za hejt, ale z rudymi zawsze miałam problem), pisze, a co jeszcze lepsze- śpiewa (i to jak śpiewa) z tak niesamowitą wrażliwością, że nic tylko szlochać nad pięknem tego wszystkiego. Jego twórczość stanowi mocną odskocznię gatunkową od tego, czego na co dzień słucham najczęściej. To co uwielbiam w nim najbardziej, to fakt, że niepotrzebne mu są żadne szałowe, warte miliony, ociekające pożądliwością, nagością i pełne wystrzałowych lasek teledyski,  w tekstach nie musi odnosić się wyłącznie do imprez, sexu i pieniędzy, a jego muzyka i tak rozchodzi się, jak świeże bułeczki. Facet potrafi szanować swoją prywatność: nie panoszy się po galach, nie wciska się do gazet i telewizji, swoje życie prywatne zachowuje dla siebie. Czysty, piękny i prawdziwy talent. Ot cały Ed. I jak go tu nie uwielbiać? Piosenka z załącznika była jednym z pierwszych jego teledysków, jakie dane mi było zobaczyć i przez długi, naprawdę długi czas zastanawiałam się, dlaczego nigdy wcześniej nie wiedziałam o tym, że Ron Weasley ma taki cudowny głos...





KINGS OF LEON

Moja historia z tymi panami zaczęła się w podobnym czasie co z arktycznymi małpami. Wiernie towarzyszyli mi przez wszystkie lata liceum, będąc nieodłącznym elementem każdej z imprez, w których miałam okazję uczestniczyć. Mają charakterek: nieco eksperymentalny, trochę zmienny, zawsze zaskakujący. W połączeniu z niesamowitymi tekstami, panowie serwują prawdziwą ekstazę emocjonalną. W końcu teksty z takich utworów, jak Sex on Fire, czy Pyro, to nie są rzeczy, które słyszy się na co dzień. Ich koncert na Open'erze- wielkie spełnienie muzycznych marzeń, bek, ryk i krzyk i ten tłum wspólnie drący japy do Use Somebody to zdecydowanie jedne z lepszych wspomnień jakie posiadam. Sentyment do KOL został również przez ludzi, z którymi byłam kiedyś bardzo blisko, a muzyka, wspólna muzyka, była chyba głównym spoiwem, które trzymało nas razem. Pomimo tego, że nie słucham ich dziś tak często, jak kiedyś, to nadal zajmują w moim sercu bardzo ważną pozycję. Piosenka, która załączona jest poniżej to jeden z tych utworów, które sprawiają, że włosy na całym ciele stają dęba, a serce na ułamek sekundy przestaje bić. To co tam jest naładowane ekspresji i emocji to przechodzi ludzkie pojęcie. Ta stanowczość przeplatana z delikatnością wrzyna mi się, za każdym razem, głęboko w serce.


THE KOOKS

Z tymi to nawet nie wiem, jak zacząć. Po prostu, pewnego dnia pojawili się w moim odtwarzaczu i tak już sobie tam zostali aż do dnia dzisiejszego. Takie to cudeńko dla mnie jest. Lekkie i przyjemne Indie/retro Indie i ten mega kozacki akcent Luke’a tworzą taki klimat, że aż prosi się, żeby przesłuchać dany kawałek raz jeszcze. Siła teksów, którymi raczą słuchaczy to coś, czym kupili mnie. Swoich ulubionych kawałków mam chyba z 5 i każdy jeden jest lepszy od drugiego. Aurą idealnie wpisują się w hipsterskie klimaty, więc jak chciałam być fajna, to nawet nie musiałam się specjalnie martwić, bo muzykę miałam gotową, a co było w tym najlepsze- naprawdę ją uwielbiałam! A ich koncert na Coke Live Music Festival w Krakowie w 2011 roku po raz kolejny udowodnił mi, że moja ulubiona muzyka na żywo brzmi jeszcze lepiej. Miałam taki czas w swoim życiu, że słuchałam ich przez kilka tygodni w kółko, praktycznie bez przerwy. Fakt, że po tym czasie nie przejedli mi się i nadal, za każdym razem wracam do nich z takim samym sentymentem i miłością świadczy tylko o tym, że chłopaki naprawdę robią dobrą robotę. Piosenka, którą wybrałam, to jeden z moich ulubieńszych tekstów. Niby prosty, niby banalny, a mimo to lekko ironiczny, zgrabnie posklejany, tak idealnie kuksowy!




____
W największym skrócie to tyle. Każda z tych pozycji jest dla mnie turbo ważna i jak tak na to teraz patrzę, to za nic nie oddałabym tych wszystkich lat spędzonych z tą właśnie muzyką. To, że nie ma tu innych, nie znaczy, że inni nie istnieją. Po prostu nie wywarli na mnie aż tak mocnego wpływu, żebym chciała ich tutaj umieszczać. Wymyśliłam sobie, że może zrobię z tego bardziej regularny projekt (o ile wystarczy mi motywacji i zapału) i co jakiś czas będę wrzucać takie muzyczne mini listy, o tematyce najróżniejszej. Część będzie dotyczyła moich fav utworów danych artystów, część skupi się na perełkach konkretnych gatunków, czy muzycznych okresów. Zaznaczam od razu, ze wszystkie te listy są i będą w 100% subiektywne i układane według mojej własnej wizji i w zgodzie z moimi sympatiami, więc proszę o wyrozumiałość.

Muzyka naprawdę robi życie. Kto najbardziej namieszał w Twoim?

ahoj.
K.






poniedziałek, 16 stycznia 2017

totalna masakra emocjonalna, czyli Blue Monday





najbardziej depresyjny dzień w roku
kumulacja nieszczęść
koszmarny dzień
strzeżcie się

Blue Monday

Oto kilka przykładów nagłówków, które królują dzisiaj w mediach. O co tak właściwie chodzi? A no o to, że dziś obchodzimy coś na kształt swoistego dnia dziecka dla koncernów zajmujących się produkcją antydepresantów.

Media bombardują nas informacją, że to właśnie dzisiaj przypada najbardziej dramatyczny dla naszego samopoczucia dzień w roku. Warto byłoby zastanowić się nad tym, skąd wziął się ten, tłumaczący wszystkie nasze porażki i niepowodzenia dnia dzisiejszego, twór. Teorię najgorszego emocjonalnie dnia w roku stworzyła turystyczna firma Sky Travel, która w 2005 roku przechodziła swój własny emocjonalny dół, a że nie chciała być tak całkiem samolubna, postanowiła podzielić się swoja depresją z resztą świata.

Super specjaliści od PR, którzy jak nikt potrafili wyczuć słaby punkt konsumenta, opracowali matematyczne równanie, którego wynika wskazywał wyraźnie, że trzeci poniedziałek stycznia jest dla ludzkości największą emocjonalną tragedią. Jest to dzień, kiedy to nastrój i chęci do życia spadają poniżej poziomu rowu mariańskiego. Jakby tego było mało, pewien brytyjski psycholog- Pan Cliff Arnall z Cardiff University (które swoją drogą jest super uczelnią, więc nie wiem, skąd oni tam takiego ananaska wzięli), chętnie podpisał się pod tym wzorem, nadając mu wspaniały, naukowy charakter. Tym oto sposobem informacja o tym niebywałym psychologicznym odkryciu ruszyła w świat, zdobywając serca milionów.
Co tak właściwie stoi u podstaw teorii, która tak trafnie potrafi określić, kiedy to, spośród wszystkich dni w roku, czujemy się jeszcze gorzej niż zwykle?

Otóż, początek stycznia jest okresem, kiedy to półkula północna jest mocno nadwyrężana brakiem słońca i krótkim czasem trwania dnia. Co gorsze, okres bożonarodzeniowego szaleństwa i noworocznych baletów mamy już dawno za sobą, pożyczki trzeba spłacać, a kieszenie mocno świecą pustkami. Z wolna zaczyna docierać do nas, że szczegółowo planowane i świetnie zapowiadające się postanowienia noworoczne wcale nie są takie świetne i motywacja leci nam na łeb na szyję. A jakby tego było mało, to wielkimi krokami i nieubłaganie zbliża się sesja.

Spójrzmy jednak na bezsensowność wzoru, jaki serwuje nam w tym przypadku „nauka”



Super czynniki, które uwzględnia zaprezentowany wzór to (uwaga):
  • W- pogoda 
  • D- długi i kredyty
  • d- miesięczne wynagrodzenie
  • T- czas od Bożego Narodzenia
  • Q- niedotrzymanie postanowień noworocznych
  • M- niski poziom motywacji
  • Na- poczucie konieczności podjęcia działań

Przez lata wzór ten był udoskonalany i poprawiany, aby w dokładniejszy i bardziej precyzyjny sposób określać, moment, kiedy będzie nam w życiu najgorzej. Jakie to miłe z ich strony.

Tak naprawdę wystarczy na moment użyć myślenia i nawet jeśli jest się takim matematycznym tukiem, jak ja, to da się zauważyć, że wzór ten jest kompletnym nonsensem. Ja wiem, że moja wiedza z zakresu matematyki i innych super obliczeniowych sfer jest dość mocno ograniczona, ale chyba ciężko wylicza się coś, kiedy dodaje się czynniki o tak różnych i abstrakcyjnych jednostkach, mylę się?

Kto jednak zwracałby uwagę na takie drobnostki? Idea Blue Monday podbiła świat bez najmniejszego problemu. Co roku, mniej więcej w drugiej połowie stycznia, wszelkiego rodzaju informatory, portale społecznościowe, czy nawet mądre poradniki ostrzegają nas przed nadchodzącym dniem krytycznym. Odnosząc się w tym miejscu do teorii poznania, opracowanej przez ks. Józefa Tischnera i wymienianych przez niego rodzajów prawdy, można bez większego problemu stwierdzić, że tą najlepiej sprzedającą się w dzisiejszym świecie prawdą, jest ta trzecia- gówno prawda. 

Blue Monday to wprost idealny dowód na to, że im większą głupotę się wymyśli, tym łatwiej będzie to sprzedać. Błagam ludzie, nie dajmy się zwariować! 



___
Ja wiem i pamiętam, że miało być o muzyce. I obiecuję, że następnym razem już będzie. ale ten smutnoponiedziałkowy idiotyzm tak mnie w oczy razi, że nie mogłam przepuścić nadarzającej się okazji.


ahoj.
K.

piątek, 13 stycznia 2017

cudne manowce

Dziś będzie o tym, jak kilka krótkich, z pozoru zwyczajnych chwil może wpłynąć na człowieka. Będzie więcej zdjęć, bo słowa nie są w stanie oddać tego co chcę wyrazić, a obraz jest w stanie przekazać przynajmniej drobną namiastkę. Język i forma też odbiega od standardów, a to wszystko zasługa emocji, co to mną teraz targają.


Wydarzenia ostatniego weekendu werżnęły mi się w pamięć z przeogromną siłą i jestem przekonana, że pozostaną dla mnie bardzo mocnym punktem napędowym na najbliższy czas. Z inicjatywy i uprzejmości dobrych ludzi, którzy, coraz częściej, zaczynają pojawiać się w moim życiu, zostało mi rzucone wyzwanie. I to nie małe. Kazali mi iść w góry. Nie byłoby w tym nic specjalnego, w końcu dla większości ludzi jest to oczywisty sposób na spędzanie weekendowego przedpołudnia, jednak w moim przypadku było to przedsięwzięcie, które można byłoby porównać do próby zmuszenia słonia do chodzenia w szpilkach. Niemniej jednak, postanowiłam, że w końcu nowy rok-nowa ja to i challenge się mi jakiś dobry na rozgrzewkę przyda. Więc poszłam. Nie oczekując zbyt wiele, a tym czasem już po pierwszych minutach na szlaku wiedziałam, że to była dobra decyzja.
No bo błagam:



Tak teraz patrzę na to zdjęcie i w głowie uruchomiła mi się cała lawina wspomnień to jak psychopatka szczerze japę do ekranu (dzwońcie po lekarza). Wyprawa trwała zaledwie trzy dni, a był to wystarczający czas, żeby rozgromić mury, które piętrzyły się w mojej głowie chyba od lat. I ma to dla mnie wartość przeogromną.


Nasza wspólna podróż rozpoczęła się w przemiłym miejscu, o jakże rozkosznej nazwie „Gazdówka u Zająca” na Siwej Polanie. Z tego miejsca ruszyliśmy szlak, w kierunku Polany Chochołowskiej. Trafiliśmy na iście zimową aurę, która towarzyszyła nam przez cały czas trwania naszej przygody. Ośnieżony szlak, zamarznięte strumyki, połamane i przysypane śniegiem drzewa- każde miejsce wydawało się być idealnym do sfotografowania. Dla podkręcenia swojej wyobraźni i rozruszania Twojej dorzucam kilka foteczek:






U celu wędrówki powitało nas schronisko, które na kolejne dwie noce stało się naszym domem. Samonapełniający się bojler z wrzątkiem to zdecydowany highlight tego miejsca. W środku również bufet, gdzie serwują zarówno wspaniałe słodkości w postaci szarlotki z sosem jagodowym, jak i przysmak prawdziwych mężczyzn, czyt. golonkę, tak więc dla każdego coś dobrego. Mają też na stanie gitarę, dzięki której miałam okazję spędzić niezapomniany wieczór w rytmach dosłownie wszelakich (począwszy od SDM, przez Kaczmarskiego, Brathanki, czy Urszulę, a na Zenku Martyniuku i jego zielonych oczach skończywszy).

Challenge nie polegał jednak jedynie na przyjściu do schroniska, o nie. Kolejnego dnia wybraliśmy się w drogę na Grzesia (śmieszkowo, bo jeden z głównych prowodyrów wyjazdu, również jest posiadaczem tego zacnego imienia). Pogoda była tak cudowna, że słów mi brak. Niebo bez najmniejszej chmury, ciepłe promienie słońca, błyszczący, skrzypiący i puszysty śnieg i TE DRZEWA! Od maleńkości gdzieś ubzdurało mi się, że zimowe drzewa z oddali wyglądają, jak stado zebr, które biegnie prosto w moim kierunku, no a tam byłam takim widokiem otoczona dosłownie ze wszystkich stron. Najcudowniej! Dodam tylko, że odczuwalna temperatura przez cały weekend oscylowała w granicach -30, więc opalanie nóg raczej odpadało. Za to wiatr spisał się na medal i wywiał mnie na wszystkie możliwe strony. Jednak było warto i powtórzyłabym to nawet zaraz. Bo, gdy dociera się na szczyt, to żaden wiatr, żadne śniegi, czy mrozy nie mają najmniejszego znaczenia, kiedy ma się przed oczyma taki widok:





Jakby tego wszystkiego było mało, wydarzenia sobotniej nocy (^^) okazały się być czymś czego na bank nie zapomnę przez długi, długi czas. Wyobraź sobie sytuację: początek stycznia, noc, zima, śniegu prawie po kolana (szczególnie jak jest się krasnalem i ma się tak krótkie nogi, jak ja), mróz, przejrzyste i cudownie rozgwieżdżone niebo, blask księżyca, wspaniała, niezmącona cisza, a pośród tego wszystkiego grupa młodych ludzi tańczących wspólnie do dźwięków „kiedy umrę kochanie” wydobywających się z telefonu schowanego w kieszeni kurtki. Toż to przecież brzmi tak insane, że szok. A było tak pięknie, że aż mi się mały, niekontrolowany szloszek wyrwał na to wspomnienie. Ludzie są niesamowici, a ci ludzie są tak niesamowicie piękni, że sama sobie zazdroszczę tego, że dane mi było ich poznać. Tak niezwykła dobroć i pokój, który od nich bije, to coś czego od dawna było mi trzeba, tylko sama chyba nie zdawałam sobie z tego sprawy. Spontaniczna przygoda zaowocowała przepięknym wspomnieniem, które mam zamiar wnukom opowiadać, o ile się ich kiedykolwiek doczekam.




Po powrocie do domu spałam prawie dobę. Kolejne pół dnia siedziałam patrząc w ścianę i klejąc się do grzejnika, żeby odbić sobie za te wszystkie mrozy. A teraz siedzę, piszę sobie, wspominając, jak było wspaniale i zbiera mi się na bek. Czasem nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak z pozoru małe i nieznaczące wiele sytuacje, czy spotkania mogą zmienić nasze życie i sposób postrzegania świata. Ludzie niekoniecznie muszą chcieć nas krzywdzić. Niektórzy naprawdę chcą po prostu miło i dobrze spędzić czas, serio odpowiada im Twoje towarzystwo i naprawdę nie mam w tym żadnych ukrytych podtekstów. Dopiero teraz zaczynam się o tym przekonywać. Podobno mądrość przychodzi z wiekiem.

Podsumowując, 3 dni spędzone z dala od miasta, smogu, który w tym czasie pożerał resztki tlenu w Krakowie, bez zasięgu i internetów, w otoczeniu majestatu i wielkości gór, które pomimo swojego ogromu dawały ogromne poczucie bezpieczeństwa i stabilności, które były tak dostojne, a jednocześnie tak bardzo ciche wiele mnie nauczyły. Chodzenie po górach ląduje na liście rzeczy do stałego wdrożenia na ten rok, moja wiara w ludzi, którzy bezinteresownie troszczą się o drugiego człowieka wystrzeliła w końcu z poziomu rowu mariańskiego, no i dowiedziałam się, jak znaleźć na niebie gwiazdozbiór byka. Podróże naprawdę kształcą!





następnym razem będzie o muzyce i o tym, że mimo opinii wszelakich, rude nie jest wcale takie złe ;)


Ahoj.
K.

środa, 11 stycznia 2017

działać

No i jacyż oni są, ci dwudziestoletni ludzie, którzy przegrali już wszystko, zrezygnowali ze wszystkiego i biernie oczekują na dalsze ciemne i niepotrzebne życie. Tragiczni czy komiczni? Może jedno i drugie? Oni są słabi; nie tragiczni i nie śmieszni, tylko tragicznie, przeraźliwie słabi.
Marek Hłasko

Wielkie uniesienia i emocje związane z nowym rokiem powoli już opadają, a razem nimi, z wolna, zaczyna przygasać zapał do wdrażania zmian i podejmowanych na nowo postanowień. Przynajmniej u mnie.  A nie minął nawet miesiąc. Planów i postanowień można sobie tworzyć i układać całe listy, problem przychodzi, kiedy faktycznie trzeba się ich konsekwentnie trzymać.Tyle dobrze, że mam świadomość tego, że to się dzieje i doskonale wiem z czego się to bierze. A bierze się z tego, że najzwyczajniej na świecie mam dramatycznie słomiany zapał. Mogłabym się zajarać milionem spraw i inicjatyw, ale jeśli nie wkręcę się w nie od razu, to znak, że niestety są z góry skazane na porażkę, bo po kilku dniach zwyczajnie mi przejdzie i już się do nich za nic nie wrócę. Przez to właśnie legło w gruzach wiele planów i marzeń, które mogły się pięknie rozwinąć, gdybym tylko była bardziej wytrwała.




Co więc robić, żeby jednak wytrwać w postanowieniach? Skąd czerpać moc i wsparcie, żeby nie odpuszczać i wytrwale dążyć do realizacji swoich celów? Jak motywować się i nakręcać każdego dnia jeszcze bardziej? Przekopałam trochę Internetów w poszukiwaniu mądrych odpowiedzi, pogadałam sama ze sobą (bo ja to jedno, a druga ja, która siedzi tam w środku, jest dużo mądrzejsza ode mnie, tylko jest bardzo nieśmiała i rzadko się wtrąca) i postanowiłam dla samej siebie, choć może ktoś jeszcze na tym skorzysta, stworzyć małą i tak prostą, jak tylko możliwe, listę metod i narzędzi, które powinny pomóc w utrzymywaniu się na właściwych torach.


Przede wszystkim trzeba wytworzyć sobie w głowie i pielęgnować obraz korzyści, które czekają nas, kiedy już uda nam się wytrwać i osiągnąć założony cel. Jeśli pozwolimy sobie rozmarzyć się, puścić wodze fantazji i zobaczyć siebie po zrealizowaniu już danego postanowienia będziemy o wiele chętniej angażować się w działania, które mają nas do osiągnięcia tego celu przybliżyć.

Musimy wtajemniczać innych w swoje postanowienia. Otaczanie się dobrymi ludźmi, którzy wspierają nas w naszych zmaganiach, dopingują nas i pomagają w chwilach słabości, może mieć znaczący wpływ ich realizację. Nie bójmy się mówić innym o celach, które sobie wyznaczamy. Poza tym, to dodatkowy bodziec motywacyjny: jeśli już podzielimy się z kimś swoimi planami to z założenia będziemy się bardziej starać o ich zrealizowanie, żeby nie wypaść słabo w ich oczach.

Dawajmy sobie małe nagrody, za wytrwałość i przybliżanie się do celu. To dobry sposób na dodanie sobie sił i zwiększanie zapału do pracy. Jeśli wytrwanie w postanowieniu przez miesiąc owocuje sprawieniem sobie jakiejś drobnej przyjemności, to nie będziemy chcieli tak łatwo wycofać się z dalszej walki o jeszcze lepsze efekty
.

Nie wyznaczajmy zbyt wielu celów. Zamiast walczyć ze zmianą w 10 aspektach swojego życia równocześnie, o wiele lepiej i rozsądniej będzie skupić się na 3-4, a poświęcić im o wiele więcej uwagi i zaangażowania. Gdy już uda nam się zrealizować mniejszą liczbę postanowień, będziemy od razu dużo mocniej zmotywowaniu do podejmowania się kolejnych. Jeśli weźmiemy na siebie zbyt wiele i z marszu będziemy chcieli zmieniać w sobie wszystko, to nie dość, że zwyczajnie tego nie udźwigniemy, to będziemy rozgoryczeni i zrezygnowani, co skutecznie odciągnie nas od podejmowania kolejnych prób.

Samokontrola. Tu jest chyba najtrudniej, bo w pewnym sensie jest to kolejne postanowienie, podejmowane dla realizacji pozostałych. To przecież nie jest tak, że wstaje sobie pewnego dnia z łóżka i mówię: „od dziś mam super kontrolę nad tym co i jak robię. mam silną wolę i już”. Jasne, byłoby super, ale w życiu nic nie jest takie proste. Z ćwiczeniem samokontroli jest trochę, jak z formą fizyczną: trzeba o niej stale pamiętać i regularnie ćwiczyć, żeby osiągnąć efekty, a gdy te się w końcu pojawią, nie można pozwolić sobie na osiadanie na laurach, bo wszystko pójdzie na marne. Dlaczego samokontrola wymieniona jest jako ostatnia? Bo do jej trenowania sprowadzają się wszystkie wymienione wcześniej punkty. Im mniej celów, a bardziej stanowcze w nich trwanie, im większe wsparcie z zewnątrz i wewnętrzna projekcja osiągniętego sukcesu, tym łatwiej jest panować nad tym, co chce się osiągnąć.



Tak więc, wnioskować można, że wystarczy podążać za kilkoma, zdaje się, prostymi radami, a wytrwanie w noworocznych postanowieniach powinno stać się o wiele łatwiejsze i przyjemniejsze. Przekonamy się, ja ma zamiar wziąć sobie swoje własne rady głęboko do serca. Dam znać, jak mi poszło. (choć pomimo wszelkich postanowień i nie wiem jak silnej woli, czekoladę i tak będę jeść)

Ahoj.
K.


true colours

Pomyślałam sobie, że dziś jest dobry dzień, żeby wspomnieć o czymś co miłe, przyjemne, wydawałoby się, że rozwijające, a jednak, jak się okazuje, tak bardzo niebezpieczne.



 Rozmawiając ostatnio z siostrą (studentka etnologii i antropologii kulturowej, która rozbraja mnie czasem pomysłami, na jakie wpadają super badacze jej dziedziny), został mi przedstawiony pogląd, który do tej pory odbija mi się w głowie echem.
 Temat wyszedł od poglądu głoszącego, że zdrowie ma znaczenie nie tyle biologiczne, co społeczne, a piękno nie jest kwestią estetyczną, lecz polityczną. Idąc dalej podejmowane próby przejmowania kontroli nad przyjemnościami grup podporządkowanych w społeczeństwach patriarchalnych, polegały po prostu na ich piętnowaniu. To czego dowiedziałam się dalej, zrewolucjonizowało mój pogląd na świat, bo w życiu nie spodziewałam się, że istnieją tak silne zależności między kwestiami, których sama za nic nie połączyłabym ze sobą.
 Otóż, napisany przez Johna Harveya Kelloga poradnik dla pań, o jakże edukująco brzmiącym tytule Ladies Guide mówi wyraźnie (polecam przeczytać dwa razy):
  
Czytanie beletrystyki jest jednym z najbardziej zgubnych nawyków, którym może oddawać się młoda dama. Kiedy zwyczaj ten wykształci się raz na zawsze, jest go tak trudno wykorzenić, jak spożywanie trunków czy zażywanie opium. (…) Czytanie beletrystyki niszczy zmysł smaku, który rządzi upodobaniem do poważnej, godziwej twórczości literackiej, i pobudza niezdrowe bodźce w umyśle, a rezultat jest w ogromnym stopniu szkodliwy. (…) [UWAGA TERAZ] Chcemy publicznie i dobitnie stwierdzić, że czytanie powieści jest jednym z najpowszechniejszych czynników wywołujących choroby macicy u młodych kobiet. Nie ma najmniejszych wątpliwości, ze wpływ umysły na organy płciowe i funkcje seksualne jest tak silny, iż mogą one stać się siedliskiem choroby. (…) Spotkaliśmy się już z przypadkami zachorowań, w których bolesne dolegliwości można było przypisać bezpośrednio czytaniu powieści.
 
Moje drogie panie, fakty mówią same za siebie. Należy natychmiast zaprzestać czytania, bo wszystkie zginiemy marnie. A ktoś, niczego nieświadomy, mógłby sobie pomyśleć, że książki to dobry sposób na rozwijanie wyobraźni,  lub chociaż niewinny sposób na spędzenie wieczoru, a tu takie dramatyczne konsekwencje! Przez chwilę zastanawiam się, czy nie należałoby rytualnie spalić wszystkich książek, które stoją na moich półkach, w końcu od tego zależy moje życie.
 Niemal od razu skojarzyłam ten fragment, ze znaną chyba wszystkim, disnejowską bajką o Pięknej i Bestii. Był sobie tam taki pan, co to piękny był nad wyraz, wszyscy go uwielbiali, traktowali jak wzór cnót wszelakich i mądrość największą, a laski do niego wzdychały dniem i nocą. I ten oto cud chłopak, w odniesieniu do Belli, czytającej książki, powiedział takie oto słowa:


 a nauka udowodniła później słuszność jego założeń. LOL.
 
Dobrze, że jakoś tak zawsze robiłam większość rzeczy na opak, żeby przez przypadek nie postąpić według zasad i reguł i jednak zaczęłam czytać. Byłabym, myślę sobie z perspektywy czasu, o wiele smutniejszym człowiekiem niż jestem teraz, a w dalszym ciągu nie jestem jakimś super śmieszkiem. Czytanie jest super fajne, a w dodatku super ważne. Nie dość, że rozwija na to intelektualnie: poszerzamy swój zasób słownictwa, dowiadujemy się nowych, czasem ciekawych, czasem niekoniecznie, rzeczy, to jeszcze nasza wyobraźnia zaczyna pracować na turbo przyspieszonych obrotach. Jestem więc przekonana, że panowie super badacze jednak minęli się odrobinę z prawdą, bo oddaje swoją miesięczną dawkę czekolady (która swoją drogą jest dość spora), że czytanie przynosi znacznie więcej korzyści niż szkód. Jeśli ktoś się nie zgadza, chętnie posłucham kontrargumentów ;)

 


Jak już się tak nad tym czytaniem wylewam, to wrzucę od razu książki, w które zaopatrzyłam się w ostatnim czasie. Korzystając z końcoworocznych wyprzedaży, postanowiłam doładować sobie bibliotekę o większą niż zazwyczaj liczbę książek, żeby później móc sobie sukcesywnie czytać, kiedy tylko czas i możliwości pozwolą. Nie mam  swojego ulubionego gatunku (choć są za to gatunki, za którymi absolutnie nie przepadam), dlatego też stwierdziłam, że fajnie byłoby trochę pomieszać i poczytać rzeczy pisane totalnie różnie i mówiące o kompletnie innych sprawach. Nie jestem specem w wyszukiwaniu pozycji, dlatego często wybieram na czuja: okładka, opis, autor, recenzje, czasem wcześniej, przed pójściem do księgarni przeglądnę jakieś fora, czy rankingi, a czasem są to rekomendacje od znajomych. Tym razem było to kompletny mix.



  

Biesy, Fiodor Dostojewski- fakt, że do tej pory nie przeczytałam tej książki do końca uznaję za swoją osobistą porażkę i nie znajduję dla siebie żadnego usprawiedliwienia. Po licealnej przygodnie ze „Zbrodnią i karą” pokochałam Dostojewskiego i jego sposób pisania. Mnogość wątków, pokręcenie bohaterów, niesamowicie głęboka analiza psychologiczna,  nuta tajemniczości i filozoficzne rozważania. Nie jest lekko, ale to obowiązkowy punkt na liście.


5 języków miłości, Gary Chapman- poradnik dla małżeństw i par, które planują w związek małżeński wstąpić. Nie należę do żadnej z tych grup i przez długi, długi czas pewnie należeć nie będę, ale polecam ją dosłownie każdemu. Treść jest tak uniwersalna, że bez względu na to, czy jest się w związku, czy nie, można odnaleźć w niej coś dla siebie. To bardzo mądra książka, która uświadamia niewygodną czasem prawdę, że miłość to podejmowana przez nas decyzja, za którą trzeba brać odpowiedzialność i nad którą nieustannie trzeba pracować. „Miłość to kwestia wyboru a każde z nas może dokonać go już dziś.”


Król,  Szczepan Twardoch- przenosimy się do przedwojennej Warszawy, która niejako nie jest jednym miastem, lecz dwoma, które bardzo niechętnie przenikają się, gdzie jedni najchętniej pozbyliby się tych drugich.  Z jednej strony Warszawa zachodnioeuropejska, zamożna, jasna i czysta, posługująca się piękną polszczyzną, kwitnie edukacja, biznes i wielka polityka. Ta druga jest biedna, brudna i daleko jej do bogactwa, a mieszańcy na co dzień posługują się jidysz. Ponad tym wszystkim górują układy, twarde zasady, a głównym wyznacznikiem męskości jest siła. Jeszcze nie dotarłam do końca, ale z każda kolejną stroną jest ciekawiej.


Harry Potter i Przeklęte Dziecko, J.K. Rowling-  podstawową informacją jest fakt, że książka jest scenariuszem do sztuki teatralnej i formą przypomina dramat, tak więc czyta się ją zupełnie inaczej niż wszystkie poprzednie części przygód czarodzieja z Hogwartu. Połknęłam ją w drodze powrotnej do domu na bożonarodzeniową przerwę, a wysiadając z autobusu mało się nie popłakałam, że to już koniec. Poprzeczka postawiona była niesamowicie wysoko, a oczekiwania były przeogromne. Nie chcę pisać, o tym, czy rozczarowałam się, czy też nie, wolę skupić się na tej gigantycznej radości jaką dał mi powrót do świata magii, na którym, chcąc nie chcąc się wychowałam.


Starcie królów, George R.R. Martin- tej książki nie kupiłam teraz, czeka na swój moment już chyba od wakacji. Pierwszy tom cisnęłam po angielsku i przyznam, że niecodzienność języka, jakim pisane są te książki, okazała się dla mnie małą komplikacją, dlatego też kolejne postanowiłam czytać już po polsku. Nie oglądam serialu (z wyjątkiem kilku pojedynczych odcinków), chciałam najpierw przeczytać książki, a potem odnieść się do nich oglądając serial. Wychodzi na to, że jeszcze trochę to potrwa. Książka jest super ciekawa, nie mam co do tego absolutnie żadnych wątpliwości, niemniej jednak nie wciąga mnie tak bardzo, jak przygody chłopca, który przeżył..


Małe życie, Hanya Yanagihara- bez względu na to, jak idiotycznie to zabrzmi, zainteresowałam się tą książką 1. przez jej okładkę, 2. przez to, jak gruba jest. Ponad 800 stron, których jeszcze nie ruszyłam, ale już patrząc na nią wiem, że będzie niesamowicie. Opowiada o dojrzewaniu, o przyjaźni o wkraczaniu w dorosłe życie i o tym, jak wpływa ono na relacje. Pokazuje okrucieństwo rzeczywistości, a jednocześnie daje nadzieje, na to, że lepsze dni znajdą swój sposób, żeby nadejść.


Shantaram, Gregory David Roberts- na tą tutaj miałam chrapkę już od ubiegłego roku, ale jakoś nie potrafiłam się zebrać w sobie, żeby w końcu ja sobie sprawić. Grubość książki, intrygująca okładka, najlepsze opinie, 4 miliony sprzedanych egzemplarzy, autor, będący byłym bandytą… no i jakżeby miało mnie to nie zachęcić jeszcze bardziej?  Zabiera w czytelniczy raj pełen kolorów, zapachów i dźwięków, który jest równocześnie piękny i śmiertelnie niebezpieczny, kojący i zatrważający. Zostawiam ją na koniec, żeby móc się nią delektować, jak najdłużej. Już teraz wiem, że będzie warto.




Na dziś to tyle. Jak przebrnę już przez wszystkie pozycje, to może wrócę tutaj i zrobię mały edit dokładając krótkie refleksje po przeczytaniu, chociaż może poprzestanę po prostu na tym co powstało do tej pory?  Póki co żegnam się, bo obowiązki wzywają. Następnym razem będzie o tym, jak z pozoru proste i nic nieznaczące wydarzenia potrafią całkowicie i zupełnie zmienić nasz sposób postrzegania miejsc, ludzi, a nawet samych siebie.

 
Ahoj.
K.