czwartek, 9 marca 2017

÷



Tego pana chyba nie trzeba już nikomu przedstawiać. Wydaje mi się, że nie będzie to przesadą, jeśli powiem, że jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych gingerów na świecie. I kurde, znów pozamiatał. Ja wiedziałam, że warto odłożyć jego temat i poczekać do premiery płyty. Pan Ed Sheeran (bo to o nim mowa, jeśli jest ktoś, kto się jeszcze nie połapał) wydał swój 3 album 3 marca i już w dniu premiery rozwalił Spotifajowy rekord madafaka starboy’a, 57 milionami odsłuchów.  

Devide to taki trochę potteroswki pokój życzeń. Każdy może na nim znaleźć coś właśnie dla siebie. Romantyczne ballady z solową gitarą w tle, rapsy, upbeatowe brzmienia. Można się powzruszać i można się poruszać. A wszystko wydaje się być dokładnie na swoim miejscu.

Otwierający album Easer od pierwszych sekund uderza wyrazistością i przebojowością. (nie)zaskoczeniem dla wielu jest fakt, że Ed podejmuje się prób rapowania. Wyszło? Nie wyszło? Zdania są podzielone. Co prawda nie jest to kunszt Slim Shady’ego, ale nie można powiedzieć, że sobie nie poradził. 
Następnie przychodzi czas na flashback do czasów dzieciństwa rudzielca w klimatycznym Castle On The Hill, które znają już niemal wszyscy.  Dalej jest jeszcze lepiej. Zostajemy zaczarowani pierwszą balladą tego albumu. Nawiązania do czystej wrażliwości, rzeczywistego oddania i ludzkiej emocjonalności, w cudownym pościelowym klimacie. Takie właśnie jest Dive.
Potem przychodzi czas na niespodziankę. Coś zupełnie nowego, coś czego jeszcze nie było. Shape of you, przebojowy, dancehallowy beat, daleko odbiegający od znanego wszystkim, stonowanego i klasycznego Eda. Miało być dla Rihanny, zostało u Sheerana, a teraz króluje w klubach. Mimo szoku i niedowierzania, nadal czuje się, że to jego. Zmysłowość i emocje, niemal wylewające się w każdym z wersów, harmonia i ta niewinność (której w tym przypadku nadał sporo pikanterii), sprawiają, że inne to niekoniecznie gorsze.
O pięknie serca i czystej miłości można pisać wiele, można też posłuchać Perfect. Przecudowna, romantyczna ballada, miłosne marzenie, które pokazuje to czego pragnie się najbardziej. Po gigantycznym sukcesie Thinking Out Loud zdawałoby się, że nie można już napisać nic bardziej romantycznego i łapiącego za serce. A ta ruda cholera jednak jakimś cudem to zrobiła. Piosenka w piękny sposób nawiązuje swoim tekstem do napisanej kiedyś przez Eda, a wykonanej przez panów z One Direction 18, co dodaje jej  jeszcze więcej uroku.
Znajdzie się też coś dla fanów muzyki irlandzkiej. Mimo małych spięć z wytwórnią, która to miała pewne obiekcje przed wydaniem tego numeru (bo folk nie jest cool i nikt tego nie będzie słuchał), dostajemy rozkoszną historię o Galaway Gril, z melodią która naprawdę wpada w ucho i wcale nie uznałabym jej za gorszą, tylko przez muzyczne nawiązania do irlandzkich tradycji muzycznych.
Następna ballada, żeby nam się nie zatęskniło. Happier to opowieść o tym, jak godzić się ze szczęściem tak bardzo ważnej osoby, dla której ważnym przestało się być już wcale. Smutek i nostalgia. Wyrozumiałość przy braku zrozumienia. Cały Ed.
Zaraz po tym przychodzi New Man i zescatchowany wokal naszego artysty. Tego też jeszcze nie grali i przyznać trzeba, że zdało egzamin. Utwór o zdecydowanie żywszym tempie i nieco bardziej charakternym tekście.
Sytuacja znów się uspokaja i dowiadujemy się, że Hearts Don’t Break Around Here. Kolejna rozkoszna dla uszu ballada, choć nie wierci dziury z brzuchu tak mocno, jak poprzednie.
What Do I Know to znów coś innego. Manifestacja chęci podejmowania działań, żeby zmieniać świat (jakkolwiek banalnie to nie brzmi) przez głoszenie idei pokoju i wzajemnego zrozumienia. Nie potrzeba wyższego wykształcenia i super zaplecza, bo muzyka wystarczy, żeby łączyć to co dzieli. Cel szczytny, zamiary szlachetne, efekt?
How Would You Feel (Paean) to coś co każda kobieta (bo nie uwierzę, sorry laski, że jakakolwiek by się oparła takiemu wyznaniu) całe życie marzy usłyszeć. Prawdziwa oda do ukochanej osoby. Delikatna gitara w tle, emocje, uczucia i kolejna na tym albumie perła.
Ostatni utwór z podstawowej wersji albumu, Supermarket Flowers to niezwykle intymny, czuły i szczery hołd składany przez Eda nieżyjącej babci. Delikatność uczuć wypływających z każdym wersem wdziera się głęboko w serce.

Divide jest kwintesencją podziału. Dynamika przeplata się z delikatnością, a harmonia z szaleństwem. Wzloty i upadki, radości i smutki. Na coś takiego warto było czekać cały rok. Jeśli jego dalsza twórczość będzie rozwijać się w taki sposób, to mimo tęsknoty za jego niezwykłą osobą, pogodzę się z myślą, że mógłby tak od czasu do czasu znikać.




Po takim albumie można zrobić dwie rzeczy: wziąć gitarę, usiąść wygodnie i powoli uczyć się tych przepięknych melodii, by samemu móc je odgrywać lub też opatulić się kocem jak burrito of sadness i szlochać. Że też kurde nigdy nie nauczyłam się grać na gitarze. Kolejny dzień z rzędu idę po swój ulubiony koc.
Dobrze że jesteś Ed.


ahoj. 
K.

wtorek, 14 lutego 2017

o śmierdzącym powietrzu, nijakich facetach i rozchwianych babkach

Wracam na górę i siadam blisko kaloryfera, z kubkiem gorącej herbaty. Z każdym krokiem czy łykiem czuję, jak mnie ubywa, jest mnie coraz mniej, w sposób zupełnie niegroźny, wyzuty z dramaturgii, najwolniej jak można znikam.
— Jacek Podsiadło






Pogoda zdawała się być wprost przepiękna. Słonko sobie świeciło, chmur w sumie niewiele, więc niebo można było podziwiać. Do tego śnieżek, lekki mrozik, generalnie zima, jak malowana. No i wszystko byłoby pięknie ładnie, gdyby nie jeden drobniutki fakt, który tak jakoś odbierał temu wszystkiemu cały urok. No, bo jak tu się cieszyć piękną pogodą, kiedy tak naprawdę, po wyjściu z domu widoczność ograniczała nam się do kilkunastu metrów, a w momencie otwierania drzwi do wyjścia na zewnątrz, uderzał nas przerozkoszny zapach rozpałki do kominka? Tak oto, przewspaniały smog, urozmaicał nam ostatnim czasem życie. Błagam, przez jakieś 2 tygodnie, dzień w dzień w mieście była darmowa komunikacja dla osób posiadających przy sobie ważny dowód rejestracyjny samochodu… 2 tygodnie!Przypomnę tylko, że udogodnienie to zaczyna działać, jeśli na trzech stacjach monitorujących powietrze, uśredniona norma dla pyłu PM10 przekroczy 150 mg/m3, podczas gdy poziom dopuszczalny wynosi 50 mg/m3. Aż miło było wyjść z domu, serio. Za każdym razem, kiedy wracałam, to zastanawiałam się, czy to sąsiad znów palił na klatce, czy to po prostu ja śmierdzę jak popielniczka. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że chcąc, czy nie chcąc, wszyscy będziemy musieli ponieść konsekwencje takiego, a nie innego stanu rzeczy. Bo nikt mi nie powie, że utrzymywanie się tak wysokiego stężenia zanieczyszczeń w powietrzu, nie przyniesie, prędzej, czy później, jakichś efektów zdrowotnych. Wiec nic, tylko czekać, aż mi teraz, po tym wszystkim, trzecia ręka wyrośnie, ewentualnie rogi na głowie wyjdą. Sprytni ci, którzy zawczasu zaopatrzyli się w maseczki ochronne. Przezorność, czy też szybka reakcja na zastaną sytuację chroniły ich przez wszechobecnym smrodem i czającym się po kątach rakiem płuc. Z ciekawości przeglądałam w tym czasie strony sklepów internetowych posiadających takie maski w swoich ofertach i nie powiem, nie byłam specjalnie zaskoczona faktem, że były one niemal wszędzie wyprzedane, ale info, że kolejna dostawa przewidziana jest po 20 lutego, a produktów wypatrywać można jedynie w sklepach stacjonarnych, to już był mały szoczek.
Jak to śpiewał sobie kiedyś piewca radosnego życia, Kamil Bednarek, chciałoby się teraz, całkiem bezpośrednio powiedzieć:

Chodź ucieknijmy stąd. Nie chcę już oddychać tym zatrutym powietrzem.



Chwała Panu, że mamy to już za sobą, powietrze się opamiętało, a my nie musimy go już dłużej gryźć.



________________



Teraz trochę z innej beczki. Choć może nie tak całkiem innej. Temat nasunął mi się, w sumie, także dzięki powyższej linijce od Bednarka, a potem dołożył do tego taki jeden łysy, gruby ziomek w białym habicie.

Generalnie chodzi mi o facetów i kobiety.

Tak sobie ostatnio myślę na temat relacji damsko-męskich i coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że to wszystko jest jakimś pokręconym wyścigiem wartości, które w perspektywie długoterminowej mają znaczenie, co najmniej, gówniane.
My wszyscy, zarówno panie, jak i panowie, jesteśmy tak tubo nieznośny, że szok. Mówimy niby o tym, jak to chcemy dbać o innych, jacy to skorzy do poświęceń jesteśmy, ile w nas bezinteresowności i chęci dawania siebie innym. A jak przychodzi co do czego, to nagle sprawy zaczynają wyglądać zupełnie inaczej. Chcemy być dla kogoś, a tak naprawdę większość naszych czynów gdzieś tam w głębi i tak oparta jest na tym, byśmy w efekcie końcowym sami zyskali na tym, jak najwięcej. To co się tutaj, w dalszej części pojawi, jest mocnym uogólnieniem i odnosi się do generalnie zauważanych przeze mnie tendencji. Proszę więc o zrozumienie,  gdyż wbrew pozorom, nie mam tutaj na celu całkowitej i totalnej krytyki jednej czy drugiej strony. 

Weźmy na pierwszy ogień facetów: egoiści z przerośniętym przekonaniem o swojej wrodzonej roli władcy. To przeświadczenie o należnej im pozycji decyzyjnej może i nawet byłoby dobre, jednak czasem zakrawa to o próby dominacji, a nawet przejmowania kontroli totalnej. A z drugiej strony mężczyźni są często tak bardzo nieporadni życiowo (?). Nie wiem nawet, jak dobrze to przedstawić. Chodzi o takie, prozaiczne czasem, codzienne sytuacje. Tu niby tacy dzielni, odważni i konkretni, a jak przyjdzie co do czego, to miesiące zajmuje im ogarnięcie tyłka i zagadanie do dziewczyny, czy choćby wysłanie jej najmniejszego znaku, sugerującego, że mogłaby się im podobać. Niby męskie jest robienie pierwszego kroku i inicjowanie pewnych sytuacji, a potem kobiety są winne, że się nie domyślają, że same czegoś nie zrobią. A jak już zrobią, to źle, że im tą męskość podważają.

A kobiety? Tu jest chyba jeszcze gorzej. Całe dzieciństwo marzą o pięknym życiu, o kochającym mężczyźnie, który będzie je szanował i o nie dbał, a potem co? Zgadzają się na byle co, żeby tylko było, żeby nie okazało się, że wszyscy kogoś mają, a ona jedna, biedna zostanie sama. Przestają wierzyć w to, co piękne i wzniosłe, co gorsze, przestają wierzyć w siebie. I wtedy właśnie pozwalają się ogarnąć tej miernocie zupełnej i tak później trwają, bez przekonania o swojej wartości i możliwościach, czując się niewystarczające, nie dość dobre. I tak cholernie dążą do bycia akceptowanymi i chcianymi. Przecież kobieta jest w stanie poświęcić chyba wszystko po to, by ktoś ją docenił, zaakceptował, pokochał. To dlatego daje się gnębić, nie pozwala sobie na spełnianie marzeń, ogranicza samą siebie, aż w końcu ogarnia ją całkowita beznadzieja. Piosenka Mikromusic daj chłopaka, mimo że odnosi się do trochę innego aspektu relacji, nadal super pasuje mi tutaj kontekstowo. Na początku każda dziewczyna ma marzenia, chce coś osiągnąć, stawia wymagania i warunki, a potem po zderzeniu z rzeczywistością zwyczajnie się poddaje i przestaje walczyć, godząc się na cokolwiek, na zupełne byle co, żeby tylko coś nas w życiu spotkało. Nie wiem, czy może być coś jeszcze gorszego.

Tak często przerzucamy odpowiedzialność na druga osobę: bo ja się przecież tak staram, tyle od siebie daje, a on nic. Przecież ciągle pracuję, żeby móc ją zabrać na kolację, a ona ciągle tylko narzeka… Weźmy tak może, dla odmiany wzbudźmy w sobie choć odrobinę pokory i uświadommy sobie fakt, że nie jesteśmy idealni i to nie tylko nas wkurzają, ale my też wkurzamy innych.  Pomyślmy czasem o tych sferach, w których jesteśmy zwyczajnie nie do zniesienia i zróbmy coś, żeby się zmienić. Nie wymagajmy ciągle od innych, żeby dopasowywali się do nas, ale sami zdobądźmy się na jakieś poświęcenia. W taki sposób naprawdę pokazuje się, że zależy nam na drugiej osobie. Często, gdy rozmawiam ze znajomymi, którzy są w bardziej lub mniej stałych/formalnych związkach i opowiadają mi o tym co u nich, 100% rozmów obraca się wokół narzekań na to, co partner/partnerka robią nie tak, jak robić powinni, czym ich najbardziej drażnią i jak bardzo robią im na złość. Nie zdarzyło mi się chyba, żeby ktoś powiedział mi o tym, że on/ona (ta druga połowa) stara się i robi dla nich to, czy tamto, a to oni coś spieprzyli. Przykro to przyznawać, ale nie ma w nas za grosz samokrytyki. 

Temat zawiłości kontaktów facetów z kobietami (nie tylko w aspekcie samych już związków, ale też początków tworzenia się relacji) jest dla mnie mega interesujący. Fascynuje mnie to, jak z pozoru proste i oczywiste sprawy, w momencie pojawienia się na horyzoncie jednej osoby, nagle stają się tak bardzo ciężkie do przeskoczenia i przysparzają tyle kłopotów. Myślę, że do tematu wrócę jeszcze nie raz. Mam w głowie kilka kwestii, o których chciałabym pomówić, poznać opinię innych stron. Ciekawi mnie też, jak faceci patrzą na pewne sprawy, czy w ogóle je dostrzegają, a jeśli nie to dlaczego.


Wątek pozostawiam otwarty i z pewnością będzie on kontynuowany. Jeżeli ktokolwiek chciałby się wypowiedzieć, dodać coś od siebie, czy skrytykować mnie za wypisywanie głupot to najserdeczniej zapraszam.




ahoj.
K.

piątek, 10 lutego 2017

małe i duże

Za dwadzieścia lat bardziej będziesz żałował tego czego nie zrobiłeś, niż tego co zrobiłeś.Więc odwiąż liny, opuść bezpieczną przystań. Złap w żagle pomyślne wiatry. Podróżuj. Śnij. Odkrywaj.
-Mark Twain 








Ostatnio zabrałam się za porządkowanie danych, co to mi się na dysku pozbierały w całej kupie różnych folderów. I tak, układając sobie albumy i segregując zdjęcia, przypomniało mi się, że zakładając tego bloga (co było już dobry kawał czasu temu), miałam w głowie wizję pewnej oddzielnej kategorii, która skupiałaby się na przygodach, podróżach i wycieczkach, które mi się gdzieś w życiu przydarzyły. Tylko dlaczego w końcu tego nie zrobiłam? Na to pytanie odpowiedzi nie znajdę już chyba nigdy, ale  myślę sobie, że teraz jest idealny czas na to, żeby się, choć odrobinę, zrehabilitować.  Ilość zdjęć, które siedzą w moich albumach aż się prosi o to, żeby o nich poopowiadać. 
Tak więc, planuję (teraz już na poważnie) stworzenie, w najbliższym czasie, czegoś na kształt podróżnego pamiętnika, który będzie zawierać opowieści, wskazówki i przewodniki po miejscach, które udało mi się już w życiu odwiedzić. Nie jestem żadnym super zdobywcą, czy szalonym podróżnikiem, a według wyników na mytravel to nawet 4% świata jeszcze nie zobaczyłam, ale to co widziałam to moje i z tego, uważam, cieszyć się należy. Więc ja się cieszę, bo ten mały kawałeczek, który udało mi się ‘odhaczyć’ dał mi tyle radości i tak wiele niesamowitych wspomnień, że no głupotą jest nie podzielić się tym z innymi, tylko dlatego, że nie jest to pół globu. Choć może kiedyś uda mi się dotrzeć do momentu, w którym przekroczę magiczne 50%. ;)



Tak więc planuję, w najbliższym już czasie, wrócić wspomnieniami (i mega turbo foteczkami), do jednego z najcudowniejszych okresów mojego życia i sprezentować Ci tutaj skompresowaną, przenośną i kolorową wersję Turcji. Zapewne pojawi się ona w częściach, bo jest tego tyyyyyle, że sama jeszcze nie do końca wiem, jak materiał podzielę, ale jakoś to na pewno rozwiążemy. Zdjęć mam chyba z milion i dla mnie każde jedno jest super, ale postaram się wybrać spośród nich tylko te, które faktycznie będą warte pokazania. Oprócz zdjęć pojawią się też krótkie wskazówki, jak ułatwić sobie podróżowanie po tym cudownym kraju, a także cała masa dowodów na to, że większość stereotypów o tym kraju i jego mieszkańcach to zwykłe bujdy wyssane z palca.
Już się nie mogę doczekać. Mam nadzieję, że Ty także.





Dziś bardzo technicznie, wiem, ale długi przestój był, właściwy wpis jeszcze nie gotowy, a obiecałam sobie regularne wrzucanie postów.

ahoj.
K.

piątek, 20 stycznia 2017

zestaw ulubionych czekoladek

My soul slides away
"but don't look back in anger”

i heard you say
“at least not today…”
                       -Oasis






Zgodnie z obietnicą będzie dziś o muzyce. Jednak, żeby tradycji stało się zadość, muszę coś w pierwotnej koncepcji zmienić, tak więc temat gingera nie będzie dziś tematem głównym, co wyjaśnię w stosownym momencie. 



Muzyka jest i od bardzo, bardzo dawna była jednym z ważniejszych elementów mojego życia. Większość wydarzeń z przeszłości- zarówno tych super fajnych, jak i tych super nie, osadziło się gdzieś w zakamarkach mojej pamięci, właśnie dzięki bezpośredniemu łączeniu ich z muzyką. Uznałam, że ciekawym pomysłem będzie zebranie w jednym miejscu, tych artystów, których muzyka zrobiła w moim życiu najwięcej zamieszania, których piosenki miały/mają dla mnie największe znaczenie.
Myślę, że to co się tutaj stworzyło, mogę określić mianem swojego osobistego TOPu twórców, którzy zrobili mi życie. To zbiór najbardziej charakterystycznych i najmocniej wpływających na mnie muzyków, w przypadku których zarówno twórczość artystyczna, jak również celebrity lifestyle (bądź jego brak), w pewien sposób warunkowały to, jak kształtował się mój charakter. Kolejność w jakiej układana była lista jest przypadkowa mniej lub bardziej; nie chodziło mi o segregowanie ich od ważniejszych do ważnych mniej, bo fakt, że znajdują się na tej liście świadczy o tym, że istotnie, mają znaczenie ogromne. Z podobnych przyczyn nie jest to, podążając za typowymi dla tego typu list schematami, top 3, 5, czy 10. Jest to top. mój top. 






ARCTIC MONKEYS

W żaden sposób nie będzie to przegięcie jeśli powiem, że ci oto panowie są muzycznym objawieniem mojego życia. Kiedy myślę o muzyce, w jakichkolwiek kategoriach i miałabym powiedzieć coś na temat swoich ulubionych piosenek, wokalistów, zespołów, tekstów, czy muzyki, to praktycznie zawsze na najwyższych pozycjach będą plasować się właśnie oni. Dlatego też, kiedy wpadłam na pomysł stworzenia tej listy, oni wpisali się tutaj sami jako pierwsi. Nie ma drugich takich, co zrobiliby mi takie zamieszanie w głowie. Alex Turner przez lata stanowił dla mnie pewnego rodzaju wzór cnót i ideałów wszelakich i nie znajdywałam w nim najmniejszej skazy (no bo spójrzmy prawdzie w oczy- jest się czym zachwycać). Całe liceum marzyłam o tym, żeby pojechać na ich koncert i zobaczyć/usłyszeć ich na żywo. Dnia, w którym udało mi się to marzenie spełnić nie zapomnę chyba nigdy, a wszystko zadziało się dlatego, że Open’er miał w 2013 roku  swoją najlepszą edycję ever. Fakt, że w przeciągu kolejnego roku udało mi się być na ich koncercie jeszcze kolejne dwa razy (o tym wspominałam już kiedyś tam wcześniej), a każdy przezywałam, jakby to było po raz pierwszy świadczy tylko i wyłącznie o tym, że małpy są dla mnie naprawdę ważną częścią życia. Załączona poniżej piosenka nie jest moją ulubioną (bo takową naprawdę ciężko byłoby mi wybrać), ale zdecydowanie jest tą, do której mam największy sentyment i która na wszystkich trzech koncertach wzbudzała największe morza łez szczęścia.





HAPPYSAD

To od tego zespołu zaczęła się moja przygoda z muzyką, która w jakikolwiek sposób różniła się od tego co na co dzień serwowało mi rmf.fm i viva polska (żeby nie było: nic do nich nie mam). Do teraz doskonale pamiętam dzień, kiedy usłyszałam ich po raz pierwszy: gimnazjum, lekcja religii, wszystko wkoło ciekawsze niż słuchanie księdza, odtwarzacz mp3, który koleżanka pożyczyła od starszej siostry. Pamiętam też, że doświadczenie to było dla mnie tak mocne, tak inne, tak ważne, że po powrocie do domu wyszukałam ich w internetach i spędziłam caluśkie popołudnie słuchając wszystkiego co tylko mogłam znaleźć w ich repertuarze. Happysad to także moje pierwsze w życiu prawdziwe koncerty, a co za tym idzie, nowi znajomi, wejście w całkowicie inne niż dotychczas środowisko. Słowem: zupełnie rewolucjonizowali mi życie. Od tego czasu w mojej szafie na stałe zamieszkały koszule w kratę, a trampki stały się ulubionym obuwiem, idealnym na każdą porę roku. W linku piosenka, do której już zawsze będę miała ogromny sentyment, bo to właśnie ona była tą pierwszą, tą która otworzyła mi oczy i zapoczątkowała najwspanialszą przygodę mojego życia.






 PIDŻAMA PORNO

zanim zostałam punkiem z lat 80. słuchałam Britney Spears. W taki oto sposób, razem ze swoją ulubioną kompanką licealnych lat, określałyśmy siebie i swoje muzyczne zainteresowania. Grabaż i jego kumple (również ci ze SNL) otworzyli mi oczy na całkiem nowy świat, o którego istnieniu nie miałam wcześniej pojęcia, a który, trzeba to powiedzieć otwarcie, na pewien czas totalnie mnie pochłonął. Nowy styl, inne ciuchy, łamanie wszelkich lęków, przekraczanie granic- to wszystko stało się moim nowym ulubionym zajęciem. Dzięki muzyce pidżamy (a później całej reszcie z tego nurtu) weszłam w relację z ludźmi, przed którymi wcześniej, ze strachu, uciekałam wzrokiem. Wkroczyłam do świata, który zawsze chciałam poznać, który fascynował mnie i intrygował, a którego przeraźliwie się bałam (co po latach okazało się być całkiem uzasadnione). Koncerty niemal co tydzień, skórzane kurtki, piercing, pogo, tanie wino, papierosy, no i ta wolność. Wolność, której upatrywało się w tym wszystkim, jak gdyby te rzeczy były jedyną możliwą droga do jej utrzymania. Twórczość pidżamy: genialne teksty i muzyka będąca prawdziwą bombą energetyczną, była czymś, co w przepiękny sposób przeprowadziło mnie przez, jakże burzliwy, okres buntu. Patrząc na to z perspektywy czasu, nie oddałabym tego za nic. Błędy, które wtedy popełniałam, nauczyły mnie wiele, i to dzięki nim wiem czego nie powinnam robić już nigdy więcej. Choć ważne, żeby zachować w sobie trochę przekory i nieszkodliwego buntu. Piosenka z załącznika przez całe liceum była moim dzwonkiem w telefonie.





BOB MARLEY

słoneczne reggae, przygoda na Jamajce. gdy zamykam oczy swe , to czuję się jak bajce. nie chcę nic więcej - tak, to mi wystarczy. Reggae też miało swój czas w mojej historii. Muzyka, styl bycia, przekonania i wszystko co się z tym wiązało. Tak patrząc z perspektywy czasu, musiała być we mnie gigantyczna potrzeba posiadania wolności i udowadniania sobie, jak bardzo muszę zmieniać wszystko wkoło siebie, żeby ją osiągnąć. Bob Marley jest dla mnie pięknym przykładem człowieka, który przez realizowanie swojej wielkiej pasji, krzewił w ludziach ideę dobra i wzajemnej pomocy. Jego utwory pełne ciepła, miłości i apelu o pokój znane są niemal każdemu. Niesamowicie fascynowało mnie w nim zawsze to, że nigdy, pomimo różnych nacisków, nie zrezygnował ze swoich przekonań- był niesamowicie religijnym człowiekiem i wszystkie jego zachowania i postawy świadczyły o rzeczywistym trwaniu w wyznawanej przez niego wierze. Wyobrażenie Boba z automatu kojarzy się z trawką. Nie bez przyczyny: jarał przecież niemal cały czas. Ale nawet w jego paleniu było coś niezwykłego: nie było w tym super szalonej otoczki, która dziś towarzyszy niejednemu palaczowi. W jego przypadku było to praktycznie, jak obrzęd- nie palił dla rekreacji, lecz jak sam niejednokrotnie mówił dla otwarcia się i próby zrozumienia tego, co dotychczas było dla niego zamknięte. Odbiegając od jego życia, a skupiając się na muzyce: pozytywny przekaz tekstów, w połączeniu z przyjemną dla ucha i relaksującą muzyką dają kojący efekt, który aż chce się zatrzymać na dłużej. Przez lata pomagał mi uspokajać emocje i odreagowywać stresy, poprawiał humor i nieraz podnosił na duchu.. no weź kobieto, nie płacz. 






ED SHEERAN

W tym oto miejscu wracamy do zapowiadanego już wcześniej gingera. Jest on najnowszym, z pośród wszystkich wymienianych w dzisiejszym zestawieniu, odkryć, jednak w żaden sposób nie umniejsza to jego udziałowi w kształtowaniu mojego człowieczeństwa. Nie znam drugiego tekściarza, który tworzyłby teksty o tak niesamowitej głębi, przy jednoczesnej delikatności. Osobiście rozpływam się wprost nad każdą z jego piosenek. Facet, mimo całej swej pokracznej rudości (pardon za hejt, ale z rudymi zawsze miałam problem), pisze, a co jeszcze lepsze- śpiewa (i to jak śpiewa) z tak niesamowitą wrażliwością, że nic tylko szlochać nad pięknem tego wszystkiego. Jego twórczość stanowi mocną odskocznię gatunkową od tego, czego na co dzień słucham najczęściej. To co uwielbiam w nim najbardziej, to fakt, że niepotrzebne mu są żadne szałowe, warte miliony, ociekające pożądliwością, nagością i pełne wystrzałowych lasek teledyski,  w tekstach nie musi odnosić się wyłącznie do imprez, sexu i pieniędzy, a jego muzyka i tak rozchodzi się, jak świeże bułeczki. Facet potrafi szanować swoją prywatność: nie panoszy się po galach, nie wciska się do gazet i telewizji, swoje życie prywatne zachowuje dla siebie. Czysty, piękny i prawdziwy talent. Ot cały Ed. I jak go tu nie uwielbiać? Piosenka z załącznika była jednym z pierwszych jego teledysków, jakie dane mi było zobaczyć i przez długi, naprawdę długi czas zastanawiałam się, dlaczego nigdy wcześniej nie wiedziałam o tym, że Ron Weasley ma taki cudowny głos...





KINGS OF LEON

Moja historia z tymi panami zaczęła się w podobnym czasie co z arktycznymi małpami. Wiernie towarzyszyli mi przez wszystkie lata liceum, będąc nieodłącznym elementem każdej z imprez, w których miałam okazję uczestniczyć. Mają charakterek: nieco eksperymentalny, trochę zmienny, zawsze zaskakujący. W połączeniu z niesamowitymi tekstami, panowie serwują prawdziwą ekstazę emocjonalną. W końcu teksty z takich utworów, jak Sex on Fire, czy Pyro, to nie są rzeczy, które słyszy się na co dzień. Ich koncert na Open'erze- wielkie spełnienie muzycznych marzeń, bek, ryk i krzyk i ten tłum wspólnie drący japy do Use Somebody to zdecydowanie jedne z lepszych wspomnień jakie posiadam. Sentyment do KOL został również przez ludzi, z którymi byłam kiedyś bardzo blisko, a muzyka, wspólna muzyka, była chyba głównym spoiwem, które trzymało nas razem. Pomimo tego, że nie słucham ich dziś tak często, jak kiedyś, to nadal zajmują w moim sercu bardzo ważną pozycję. Piosenka, która załączona jest poniżej to jeden z tych utworów, które sprawiają, że włosy na całym ciele stają dęba, a serce na ułamek sekundy przestaje bić. To co tam jest naładowane ekspresji i emocji to przechodzi ludzkie pojęcie. Ta stanowczość przeplatana z delikatnością wrzyna mi się, za każdym razem, głęboko w serce.


THE KOOKS

Z tymi to nawet nie wiem, jak zacząć. Po prostu, pewnego dnia pojawili się w moim odtwarzaczu i tak już sobie tam zostali aż do dnia dzisiejszego. Takie to cudeńko dla mnie jest. Lekkie i przyjemne Indie/retro Indie i ten mega kozacki akcent Luke’a tworzą taki klimat, że aż prosi się, żeby przesłuchać dany kawałek raz jeszcze. Siła teksów, którymi raczą słuchaczy to coś, czym kupili mnie. Swoich ulubionych kawałków mam chyba z 5 i każdy jeden jest lepszy od drugiego. Aurą idealnie wpisują się w hipsterskie klimaty, więc jak chciałam być fajna, to nawet nie musiałam się specjalnie martwić, bo muzykę miałam gotową, a co było w tym najlepsze- naprawdę ją uwielbiałam! A ich koncert na Coke Live Music Festival w Krakowie w 2011 roku po raz kolejny udowodnił mi, że moja ulubiona muzyka na żywo brzmi jeszcze lepiej. Miałam taki czas w swoim życiu, że słuchałam ich przez kilka tygodni w kółko, praktycznie bez przerwy. Fakt, że po tym czasie nie przejedli mi się i nadal, za każdym razem wracam do nich z takim samym sentymentem i miłością świadczy tylko o tym, że chłopaki naprawdę robią dobrą robotę. Piosenka, którą wybrałam, to jeden z moich ulubieńszych tekstów. Niby prosty, niby banalny, a mimo to lekko ironiczny, zgrabnie posklejany, tak idealnie kuksowy!




____
W największym skrócie to tyle. Każda z tych pozycji jest dla mnie turbo ważna i jak tak na to teraz patrzę, to za nic nie oddałabym tych wszystkich lat spędzonych z tą właśnie muzyką. To, że nie ma tu innych, nie znaczy, że inni nie istnieją. Po prostu nie wywarli na mnie aż tak mocnego wpływu, żebym chciała ich tutaj umieszczać. Wymyśliłam sobie, że może zrobię z tego bardziej regularny projekt (o ile wystarczy mi motywacji i zapału) i co jakiś czas będę wrzucać takie muzyczne mini listy, o tematyce najróżniejszej. Część będzie dotyczyła moich fav utworów danych artystów, część skupi się na perełkach konkretnych gatunków, czy muzycznych okresów. Zaznaczam od razu, ze wszystkie te listy są i będą w 100% subiektywne i układane według mojej własnej wizji i w zgodzie z moimi sympatiami, więc proszę o wyrozumiałość.

Muzyka naprawdę robi życie. Kto najbardziej namieszał w Twoim?

ahoj.
K.






poniedziałek, 16 stycznia 2017

totalna masakra emocjonalna, czyli Blue Monday





najbardziej depresyjny dzień w roku
kumulacja nieszczęść
koszmarny dzień
strzeżcie się

Blue Monday

Oto kilka przykładów nagłówków, które królują dzisiaj w mediach. O co tak właściwie chodzi? A no o to, że dziś obchodzimy coś na kształt swoistego dnia dziecka dla koncernów zajmujących się produkcją antydepresantów.

Media bombardują nas informacją, że to właśnie dzisiaj przypada najbardziej dramatyczny dla naszego samopoczucia dzień w roku. Warto byłoby zastanowić się nad tym, skąd wziął się ten, tłumaczący wszystkie nasze porażki i niepowodzenia dnia dzisiejszego, twór. Teorię najgorszego emocjonalnie dnia w roku stworzyła turystyczna firma Sky Travel, która w 2005 roku przechodziła swój własny emocjonalny dół, a że nie chciała być tak całkiem samolubna, postanowiła podzielić się swoja depresją z resztą świata.

Super specjaliści od PR, którzy jak nikt potrafili wyczuć słaby punkt konsumenta, opracowali matematyczne równanie, którego wynika wskazywał wyraźnie, że trzeci poniedziałek stycznia jest dla ludzkości największą emocjonalną tragedią. Jest to dzień, kiedy to nastrój i chęci do życia spadają poniżej poziomu rowu mariańskiego. Jakby tego było mało, pewien brytyjski psycholog- Pan Cliff Arnall z Cardiff University (które swoją drogą jest super uczelnią, więc nie wiem, skąd oni tam takiego ananaska wzięli), chętnie podpisał się pod tym wzorem, nadając mu wspaniały, naukowy charakter. Tym oto sposobem informacja o tym niebywałym psychologicznym odkryciu ruszyła w świat, zdobywając serca milionów.
Co tak właściwie stoi u podstaw teorii, która tak trafnie potrafi określić, kiedy to, spośród wszystkich dni w roku, czujemy się jeszcze gorzej niż zwykle?

Otóż, początek stycznia jest okresem, kiedy to półkula północna jest mocno nadwyrężana brakiem słońca i krótkim czasem trwania dnia. Co gorsze, okres bożonarodzeniowego szaleństwa i noworocznych baletów mamy już dawno za sobą, pożyczki trzeba spłacać, a kieszenie mocno świecą pustkami. Z wolna zaczyna docierać do nas, że szczegółowo planowane i świetnie zapowiadające się postanowienia noworoczne wcale nie są takie świetne i motywacja leci nam na łeb na szyję. A jakby tego było mało, to wielkimi krokami i nieubłaganie zbliża się sesja.

Spójrzmy jednak na bezsensowność wzoru, jaki serwuje nam w tym przypadku „nauka”



Super czynniki, które uwzględnia zaprezentowany wzór to (uwaga):
  • W- pogoda 
  • D- długi i kredyty
  • d- miesięczne wynagrodzenie
  • T- czas od Bożego Narodzenia
  • Q- niedotrzymanie postanowień noworocznych
  • M- niski poziom motywacji
  • Na- poczucie konieczności podjęcia działań

Przez lata wzór ten był udoskonalany i poprawiany, aby w dokładniejszy i bardziej precyzyjny sposób określać, moment, kiedy będzie nam w życiu najgorzej. Jakie to miłe z ich strony.

Tak naprawdę wystarczy na moment użyć myślenia i nawet jeśli jest się takim matematycznym tukiem, jak ja, to da się zauważyć, że wzór ten jest kompletnym nonsensem. Ja wiem, że moja wiedza z zakresu matematyki i innych super obliczeniowych sfer jest dość mocno ograniczona, ale chyba ciężko wylicza się coś, kiedy dodaje się czynniki o tak różnych i abstrakcyjnych jednostkach, mylę się?

Kto jednak zwracałby uwagę na takie drobnostki? Idea Blue Monday podbiła świat bez najmniejszego problemu. Co roku, mniej więcej w drugiej połowie stycznia, wszelkiego rodzaju informatory, portale społecznościowe, czy nawet mądre poradniki ostrzegają nas przed nadchodzącym dniem krytycznym. Odnosząc się w tym miejscu do teorii poznania, opracowanej przez ks. Józefa Tischnera i wymienianych przez niego rodzajów prawdy, można bez większego problemu stwierdzić, że tą najlepiej sprzedającą się w dzisiejszym świecie prawdą, jest ta trzecia- gówno prawda. 

Blue Monday to wprost idealny dowód na to, że im większą głupotę się wymyśli, tym łatwiej będzie to sprzedać. Błagam ludzie, nie dajmy się zwariować! 



___
Ja wiem i pamiętam, że miało być o muzyce. I obiecuję, że następnym razem już będzie. ale ten smutnoponiedziałkowy idiotyzm tak mnie w oczy razi, że nie mogłam przepuścić nadarzającej się okazji.


ahoj.
K.

piątek, 13 stycznia 2017

cudne manowce

Dziś będzie o tym, jak kilka krótkich, z pozoru zwyczajnych chwil może wpłynąć na człowieka. Będzie więcej zdjęć, bo słowa nie są w stanie oddać tego co chcę wyrazić, a obraz jest w stanie przekazać przynajmniej drobną namiastkę. Język i forma też odbiega od standardów, a to wszystko zasługa emocji, co to mną teraz targają.


Wydarzenia ostatniego weekendu werżnęły mi się w pamięć z przeogromną siłą i jestem przekonana, że pozostaną dla mnie bardzo mocnym punktem napędowym na najbliższy czas. Z inicjatywy i uprzejmości dobrych ludzi, którzy, coraz częściej, zaczynają pojawiać się w moim życiu, zostało mi rzucone wyzwanie. I to nie małe. Kazali mi iść w góry. Nie byłoby w tym nic specjalnego, w końcu dla większości ludzi jest to oczywisty sposób na spędzanie weekendowego przedpołudnia, jednak w moim przypadku było to przedsięwzięcie, które można byłoby porównać do próby zmuszenia słonia do chodzenia w szpilkach. Niemniej jednak, postanowiłam, że w końcu nowy rok-nowa ja to i challenge się mi jakiś dobry na rozgrzewkę przyda. Więc poszłam. Nie oczekując zbyt wiele, a tym czasem już po pierwszych minutach na szlaku wiedziałam, że to była dobra decyzja.
No bo błagam:



Tak teraz patrzę na to zdjęcie i w głowie uruchomiła mi się cała lawina wspomnień to jak psychopatka szczerze japę do ekranu (dzwońcie po lekarza). Wyprawa trwała zaledwie trzy dni, a był to wystarczający czas, żeby rozgromić mury, które piętrzyły się w mojej głowie chyba od lat. I ma to dla mnie wartość przeogromną.


Nasza wspólna podróż rozpoczęła się w przemiłym miejscu, o jakże rozkosznej nazwie „Gazdówka u Zająca” na Siwej Polanie. Z tego miejsca ruszyliśmy szlak, w kierunku Polany Chochołowskiej. Trafiliśmy na iście zimową aurę, która towarzyszyła nam przez cały czas trwania naszej przygody. Ośnieżony szlak, zamarznięte strumyki, połamane i przysypane śniegiem drzewa- każde miejsce wydawało się być idealnym do sfotografowania. Dla podkręcenia swojej wyobraźni i rozruszania Twojej dorzucam kilka foteczek:






U celu wędrówki powitało nas schronisko, które na kolejne dwie noce stało się naszym domem. Samonapełniający się bojler z wrzątkiem to zdecydowany highlight tego miejsca. W środku również bufet, gdzie serwują zarówno wspaniałe słodkości w postaci szarlotki z sosem jagodowym, jak i przysmak prawdziwych mężczyzn, czyt. golonkę, tak więc dla każdego coś dobrego. Mają też na stanie gitarę, dzięki której miałam okazję spędzić niezapomniany wieczór w rytmach dosłownie wszelakich (począwszy od SDM, przez Kaczmarskiego, Brathanki, czy Urszulę, a na Zenku Martyniuku i jego zielonych oczach skończywszy).

Challenge nie polegał jednak jedynie na przyjściu do schroniska, o nie. Kolejnego dnia wybraliśmy się w drogę na Grzesia (śmieszkowo, bo jeden z głównych prowodyrów wyjazdu, również jest posiadaczem tego zacnego imienia). Pogoda była tak cudowna, że słów mi brak. Niebo bez najmniejszej chmury, ciepłe promienie słońca, błyszczący, skrzypiący i puszysty śnieg i TE DRZEWA! Od maleńkości gdzieś ubzdurało mi się, że zimowe drzewa z oddali wyglądają, jak stado zebr, które biegnie prosto w moim kierunku, no a tam byłam takim widokiem otoczona dosłownie ze wszystkich stron. Najcudowniej! Dodam tylko, że odczuwalna temperatura przez cały weekend oscylowała w granicach -30, więc opalanie nóg raczej odpadało. Za to wiatr spisał się na medal i wywiał mnie na wszystkie możliwe strony. Jednak było warto i powtórzyłabym to nawet zaraz. Bo, gdy dociera się na szczyt, to żaden wiatr, żadne śniegi, czy mrozy nie mają najmniejszego znaczenia, kiedy ma się przed oczyma taki widok:





Jakby tego wszystkiego było mało, wydarzenia sobotniej nocy (^^) okazały się być czymś czego na bank nie zapomnę przez długi, długi czas. Wyobraź sobie sytuację: początek stycznia, noc, zima, śniegu prawie po kolana (szczególnie jak jest się krasnalem i ma się tak krótkie nogi, jak ja), mróz, przejrzyste i cudownie rozgwieżdżone niebo, blask księżyca, wspaniała, niezmącona cisza, a pośród tego wszystkiego grupa młodych ludzi tańczących wspólnie do dźwięków „kiedy umrę kochanie” wydobywających się z telefonu schowanego w kieszeni kurtki. Toż to przecież brzmi tak insane, że szok. A było tak pięknie, że aż mi się mały, niekontrolowany szloszek wyrwał na to wspomnienie. Ludzie są niesamowici, a ci ludzie są tak niesamowicie piękni, że sama sobie zazdroszczę tego, że dane mi było ich poznać. Tak niezwykła dobroć i pokój, który od nich bije, to coś czego od dawna było mi trzeba, tylko sama chyba nie zdawałam sobie z tego sprawy. Spontaniczna przygoda zaowocowała przepięknym wspomnieniem, które mam zamiar wnukom opowiadać, o ile się ich kiedykolwiek doczekam.




Po powrocie do domu spałam prawie dobę. Kolejne pół dnia siedziałam patrząc w ścianę i klejąc się do grzejnika, żeby odbić sobie za te wszystkie mrozy. A teraz siedzę, piszę sobie, wspominając, jak było wspaniale i zbiera mi się na bek. Czasem nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak z pozoru małe i nieznaczące wiele sytuacje, czy spotkania mogą zmienić nasze życie i sposób postrzegania świata. Ludzie niekoniecznie muszą chcieć nas krzywdzić. Niektórzy naprawdę chcą po prostu miło i dobrze spędzić czas, serio odpowiada im Twoje towarzystwo i naprawdę nie mam w tym żadnych ukrytych podtekstów. Dopiero teraz zaczynam się o tym przekonywać. Podobno mądrość przychodzi z wiekiem.

Podsumowując, 3 dni spędzone z dala od miasta, smogu, który w tym czasie pożerał resztki tlenu w Krakowie, bez zasięgu i internetów, w otoczeniu majestatu i wielkości gór, które pomimo swojego ogromu dawały ogromne poczucie bezpieczeństwa i stabilności, które były tak dostojne, a jednocześnie tak bardzo ciche wiele mnie nauczyły. Chodzenie po górach ląduje na liście rzeczy do stałego wdrożenia na ten rok, moja wiara w ludzi, którzy bezinteresownie troszczą się o drugiego człowieka wystrzeliła w końcu z poziomu rowu mariańskiego, no i dowiedziałam się, jak znaleźć na niebie gwiazdozbiór byka. Podróże naprawdę kształcą!





następnym razem będzie o muzyce i o tym, że mimo opinii wszelakich, rude nie jest wcale takie złe ;)


Ahoj.
K.