Tego pana chyba nie
trzeba już nikomu przedstawiać. Wydaje mi się, że nie będzie to przesadą, jeśli
powiem, że jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych gingerów na świecie. I
kurde, znów pozamiatał. Ja wiedziałam, że warto odłożyć jego temat i poczekać
do premiery płyty. Pan Ed Sheeran (bo to o nim mowa, jeśli jest ktoś, kto się
jeszcze nie połapał) wydał swój 3 album 3 marca i już w dniu premiery rozwalił
Spotifajowy rekord madafaka starboy’a, 57 milionami odsłuchów.
Devideto taki trochę potteroswki pokój życzeń. Każdy może na nim znaleźć coś właśnie dla siebie. Romantyczne ballady z solową gitarą w tle,
rapsy, upbeatowe brzmienia. Można się powzruszać i można się poruszać. A
wszystko wydaje się być dokładnie na swoim miejscu.
Otwierający albumEaser od pierwszych sekund uderza wyrazistością i
przebojowością. (nie)zaskoczeniem dla wielu jest fakt, że Ed podejmuje się prób
rapowania. Wyszło? Nie wyszło? Zdania są podzielone. Co prawda nie jest to
kunszt Slim Shady’ego, ale nie można powiedzieć, że sobie nie poradził.
Następnie przychodzi czas na flashback do czasów dzieciństwa
rudzielca w klimatycznymCastle On The Hill, które znają już niemal wszyscy. Dalej jest jeszcze lepiej. Zostajemy zaczarowani pierwszą
balladą tego albumu. Nawiązania do czystej wrażliwości, rzeczywistego oddania i
ludzkiej emocjonalności, w cudownym pościelowym klimacie. Takie właśnie jestDive.
Potem przychodzi czas na niespodziankę. Coś zupełnie nowego, coś czego
jeszcze nie było.Shape of you, przebojowy, dancehallowy beat, daleko
odbiegający od znanego wszystkim, stonowanego i klasycznego Eda. Miało być dla
Rihanny, zostało u Sheerana, a teraz króluje w klubach. Mimo szoku i
niedowierzania, nadal czuje się, że to jego. Zmysłowość i emocje, niemal
wylewające się w każdym z wersów, harmonia i ta niewinność (której w tym
przypadku nadał sporo pikanterii), sprawiają, że inne to niekoniecznie gorsze.
O pięknie serca i czystej miłości
można pisać wiele, można też posłuchać Perfect. Przecudowna,
romantyczna ballada, miłosne marzenie, które pokazuje to czego pragnie się
najbardziej. Po gigantycznym
sukcesieThinking Out Loudzdawałoby się, że nie można już
napisać nic bardziej romantycznego i łapiącego za serce. A ta ruda cholera
jednak jakimś cudem to zrobiła. Piosenka w piękny sposób nawiązuje swoim
tekstem do napisanej kiedyś przez Eda, a wykonanej przez panów z One Direction18, co dodaje jej jeszcze więcej uroku.
Znajdzie się też coś dla fanów
muzyki irlandzkiej. Mimo małych spięć z wytwórnią, która to miała pewne
obiekcje przed wydaniem tego numeru (bo folk nie jest cool i nikt tego nie
będzie słuchał), dostajemy rozkoszną historię oGalaway Gril, z melodią która naprawdę wpada w ucho i wcale nie uznałabym
jej za gorszą, tylko przez muzyczne nawiązania do irlandzkich tradycji
muzycznych.
Następna ballada, żeby nam się nie
zatęskniło. Happier to opowieść o
tym, jak godzić się ze szczęściem tak bardzo ważnej osoby, dla której ważnym
przestało się być już wcale. Smutek i nostalgia. Wyrozumiałość przy braku zrozumienia.
Cały Ed.
Zaraz po tym przychodzi New Man i zescatchowany wokal naszego artysty. Tego też jeszcze nie
grali i przyznać trzeba, że zdało egzamin. Utwór o zdecydowanie żywszym tempie
i nieco bardziej charakternym tekście.
Sytuacja znów się uspokaja i dowiadujemy
się, że Hearts Don’t Break Around Here.
Kolejna rozkoszna dla uszu ballada, choć nie wierci dziury z brzuchu tak mocno,
jak poprzednie.
What
Do I Know to znów coś innego. Manifestacja chęci podejmowania działań, żeby
zmieniać świat (jakkolwiek banalnie to nie brzmi) przez głoszenie idei pokoju i wzajemnego
zrozumienia. Nie potrzeba wyższego wykształcenia i super zaplecza, bo muzyka wystarczy,
żeby łączyć to co dzieli. Cel szczytny, zamiary szlachetne, efekt?
How Would You Feel (Paean)to coś co każda kobieta
(bo nie uwierzę, sorry laski, że jakakolwiek by się oparła takiemu wyznaniu)
całe życie marzy usłyszeć. Prawdziwa oda do ukochanej osoby. Delikatna gitara w
tle, emocje, uczucia i kolejna na tym albumie perła.
Ostatni
utwór z podstawowej wersji albumu, Supermarket
Flowers to niezwykle intymny, czuły i szczery hołd składany przez Eda
nieżyjącej babci. Delikatność uczuć wypływających z każdym wersem wdziera się głęboko
w serce.
Divide jest kwintesencją
podziału. Dynamika przeplata się z delikatnością, a harmonia z szaleństwem.
Wzloty i upadki, radości i smutki. Na coś takiego warto było czekać cały rok. Jeśli
jego dalsza twórczość będzie rozwijać się w taki sposób, to mimo tęsknoty za
jego niezwykłą osobą, pogodzę się z myślą, że mógłby tak od czasu do czasu
znikać.
Po
takim albumie można zrobić dwie rzeczy: wziąć gitarę, usiąść wygodnie i powoli
uczyć się tych przepięknych melodii, by samemu móc je odgrywać lub też opatulić
się kocem jak burrito of sadness i szlochać. Że też kurde nigdy nie nauczyłam
się grać na gitarze. Kolejny dzień z rzędu idę po swój ulubiony koc.
Wracam na górę i siadam
blisko kaloryfera, z kubkiem gorącej herbaty. Z każdym krokiem czy łykiem
czuję, jak mnie ubywa, jest mnie coraz mniej, w sposób zupełnie niegroźny,
wyzuty z dramaturgii, najwolniej jak można znikam.
— Jacek Podsiadło
Pogoda zdawała się
być wprost przepiękna. Słonko sobie świeciło, chmur w sumie niewiele, więc
niebo można było podziwiać. Do tego śnieżek, lekki mrozik, generalnie zima, jak
malowana. No i wszystko byłoby pięknie ładnie, gdyby nie jeden drobniutki fakt,
który tak jakoś odbierał temu wszystkiemu cały urok. No, bo jak tu się cieszyć
piękną pogodą, kiedy tak naprawdę, po wyjściu z domu widoczność ograniczała nam
się do kilkunastu metrów, a w momencie otwierania drzwi do wyjścia na zewnątrz,
uderzał nas przerozkoszny zapach rozpałki do kominka? Tak oto, przewspaniały
smog, urozmaicał nam ostatnim czasem życie. Błagam, przez jakieś
2 tygodnie, dzień w dzień w mieście była darmowa komunikacja dla osób
posiadających przy sobie ważny dowód rejestracyjny samochodu… 2
tygodnie!. Przypomnę tylko, że
udogodnienie to zaczyna działać, jeśli na trzech stacjach monitorujących
powietrze, uśredniona norma dla pyłu PM10 przekroczy 150
mg/m3, podczas gdy poziom dopuszczalny wynosi 50
mg/m3.Aż miło było wyjść z
domu, serio. Za każdym razem, kiedy wracałam, to zastanawiałam się,
czy to sąsiad znów palił na klatce, czy to po prostu ja śmierdzę jak
popielniczka. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że chcąc, czy nie
chcąc, wszyscy będziemy musieli ponieść konsekwencje takiego, a nie innego
stanu rzeczy.Bo nikt mi nie powie, że utrzymywanie się tak
wysokiego stężenia zanieczyszczeń w powietrzu, nie przyniesie, prędzej, czy
później, jakichś efektów zdrowotnych. Wiec
nic, tylko czekać, aż mi teraz, po tym wszystkim, trzecia ręka wyrośnie,
ewentualnie rogi na głowie wyjdą. Sprytni ci, którzy
zawczasu zaopatrzyli się w maseczki ochronne. Przezorność, czy też szybka
reakcja na zastaną sytuację chroniły ich przez wszechobecnym smrodem i czającym
się po kątach rakiem płuc. Z ciekawości przeglądałam w tym czasie strony sklepów
internetowych posiadających takie maski w swoich ofertach i nie powiem, nie
byłam specjalnie zaskoczona faktem, że były one niemal wszędzie wyprzedane, ale
info, że kolejna dostawa przewidziana jest po 20 lutego, a produktów wypatrywać
można jedynie w sklepach stacjonarnych, to już był mały szoczek.
Jak to śpiewał sobie
kiedyś piewca radosnego życia, Kamil Bednarek, chciałoby się teraz, całkiem
bezpośrednio powiedzieć:
Chodź ucieknijmy stąd. Nie chcę już
oddychać tym zatrutym powietrzem.
Chwała
Panu, że mamy to już za sobą, powietrze się opamiętało, a my nie musimy go już
dłużej gryźć.
________________
Teraz trochę z innej beczki. Choć może nie tak całkiem
innej. Temat nasunął mi się, w sumie, także dzięki powyższej linijce od
Bednarka, a potem dołożył do tego taki jeden łysy, gruby ziomek w białym
habicie.
Generalnie chodzi mi o facetów i kobiety.
Tak sobie ostatnio
myślę na temat relacji damsko-męskich i coraz bardziej utwierdzam się w
przekonaniu, że to wszystko jest jakimś pokręconym wyścigiem wartości, które w
perspektywie długoterminowej mają znaczenie, co najmniej, gówniane.
My wszyscy, zarówno panie, jak i panowie, jesteśmy tak
tubo nieznośny, że szok. Mówimy niby o tym, jak to chcemy
dbać o innych, jacy to skorzy do poświęceń jesteśmy, ile w nas
bezinteresowności i chęci dawania siebie innym.A jak przychodzi co do czego, to nagle sprawy zaczynają wyglądać
zupełnie inaczej. Chcemy być dla kogoś, a tak naprawdę większość naszych czynów
gdzieś tam w głębi i tak oparta jest na tym, byśmy w efekcie końcowym sami
zyskali na tym, jak najwięcej. To co się tutaj, w dalszej części pojawi, jest mocnym
uogólnieniem i odnosi się do generalnie zauważanych przeze mnie tendencji.Proszę więc o zrozumienie, gdyż wbrew
pozorom, nie mam tutaj na celu całkowitej i totalnej krytyki jednej czy drugiej
strony.
Weźmy na pierwszy ogień facetów: egoiści z przerośniętym
przekonaniem o swojej wrodzonej roli władcy. To przeświadczenie o należnej im
pozycji decyzyjnej może i nawet byłoby dobre, jednak czasem zakrawa to o próby
dominacji, a nawet przejmowania kontroli totalnej.A z drugiej strony mężczyźni
są często tak bardzo nieporadni życiowo (?). Nie wiem nawet, jak dobrze to
przedstawić. Chodzi o takie, prozaiczne czasem, codzienne sytuacje.Tu niby
tacy dzielni, odważni i konkretni, a jak przyjdzie co do czego, to miesiące
zajmuje im ogarnięcie tyłka i zagadanie do dziewczyny, czy choćby wysłanie jej
najmniejszego znaku, sugerującego, że mogłaby się im podobać. Niby męskie jest
robienie pierwszego kroku i inicjowanie pewnych sytuacji, a potem kobiety są
winne, że się nie domyślają, że same czegoś nie zrobią. A jak już zrobią, to
źle, że im tą męskość podważają.
A kobiety? Tu jest chyba jeszcze gorzej. Całe
dzieciństwo marzą o pięknym życiu, o kochającym mężczyźnie, który będzie je
szanował i o nie dbał, a potem co? Zgadzają się na byle co, żeby tylko było,
żeby nie okazało się, że wszyscy kogoś mają, a ona jedna, biedna zostanie sama.
Przestają wierzyć w to, co piękne i wzniosłe, co gorsze, przestają wierzyć w
siebie. I wtedy właśnie pozwalają się ogarnąć tej miernocie zupełnej i tak
później trwają, bez przekonania o swojej wartości i możliwościach, czując się niewystarczające,
nie dość dobre. I tak cholernie dążą do bycia akceptowanymi i chcianymi.
Przecież kobieta jest w stanie poświęcić chyba wszystko po to, by ktoś ją
docenił, zaakceptował, pokochał. To dlatego daje się gnębić, nie pozwala sobie
na spełnianie marzeń, ogranicza samą siebie, aż w końcu ogarnia ją całkowita
beznadzieja.Piosenka Mikromusic daj chłopaka, mimo że
odnosi się do trochę innego aspektu relacji, nadal super pasuje mi tutaj
kontekstowo. Na początku każda dziewczyna ma marzenia, chce coś osiągnąć,
stawia wymagania i warunki, a potem po zderzeniu z rzeczywistością zwyczajnie
się poddaje i przestaje walczyć, godząc się na cokolwiek, na zupełne byle co,
żeby tylko coś nas w życiu spotkało. Nie wiem, czy może być coś jeszcze
gorszego.
Tak często przerzucamy
odpowiedzialność na druga osobę: bo ja się przecież tak staram, tyle od siebie
daje, a on nic. Przecież ciągle pracuję, żeby móc ją zabrać na kolację, a ona
ciągle tylko narzeka… Weźmy tak może, dla odmiany wzbudźmy w sobie choć odrobinę
pokory i uświadommy sobie fakt, że nie jesteśmy idealni i to nie tylko nas
wkurzają, ale my też wkurzamy innych. Pomyślmy czasem o tych sferach, w których jesteśmy
zwyczajnie nie do zniesienia i zróbmy coś, żeby się zmienić. Nie wymagajmy
ciągle od innych, żeby dopasowywali się do nas, ale sami zdobądźmy się na
jakieś poświęcenia. W taki sposób naprawdę pokazuje się, że zależy nam na
drugiej osobie. Często, gdy rozmawiam ze znajomymi, którzy są w bardziej lub
mniej stałych/formalnych związkach i opowiadają mi o tym co u nich, 100%
rozmów obraca się wokół narzekań na to, co partner/partnerka robią nie tak, jak
robić powinni, czym ich najbardziej drażnią i jak bardzo robią im na złość. Nie
zdarzyło mi się chyba, żeby ktoś powiedział mi o tym, że on/ona (ta druga
połowa) stara się i robi dla nich to, czy tamto, a to oni coś spieprzyli.
Przykro to przyznawać, ale nie ma w nas za grosz samokrytyki.
Temat zawiłości kontaktów facetów z kobietami (nie tylko w
aspekcie samych już związków, ale też początków tworzenia się relacji) jest dla
mnie mega interesujący.Fascynuje mnie to, jak z pozoru proste i oczywiste sprawy, w
momencie pojawienia się na horyzoncie jednejosoby, nagle stają się tak bardzo ciężkie do przeskoczenia i
przysparzają tyle kłopotów. Myślę, że do tematu wrócę jeszcze nie raz. Mam
w głowie kilka kwestii, o których chciałabym pomówić, poznać opinię innych
stron. Ciekawi mnie też, jak faceci patrzą na pewne sprawy, czy w ogóle je
dostrzegają, a jeśli nie to dlaczego.
Wątek pozostawiam otwarty i z pewnością będzie on kontynuowany.
Jeżeli ktokolwiek chciałby się wypowiedzieć, dodać coś od siebie, czy
skrytykować mnie za wypisywanie głupot to najserdeczniej zapraszam.
Za
dwadzieścia lat bardziej będziesz żałował tego czego nie
zrobiłeś, niż tego co zrobiłeś.Więc odwiąż
liny, opuść bezpieczną przystań. Złap w żagle pomyślne
wiatry. Podróżuj. Śnij. Odkrywaj.
-Mark Twain
Ostatnio zabrałam się za porządkowanie danych, co to mi się na dysku
pozbierały w całej kupie różnych folderów. I tak, układając sobie albumy i
segregując zdjęcia, przypomniało mi się, że zakładając tego bloga (co było już
dobry kawał czasu temu), miałam w głowie wizję pewnej oddzielnej kategorii,
która skupiałaby się na przygodach, podróżach i wycieczkach, które mi się
gdzieś w życiu przydarzyły. Tylko dlaczego w końcu tego nie zrobiłam? Na to pytanie odpowiedzi nie znajdę już chyba nigdy, ale myślę sobie, że teraz jest idealny czas na to, żeby się, choć odrobinę,
zrehabilitować.Ilość zdjęć, które siedzą w moich albumach aż się prosi o to, żeby o
nich poopowiadać.
Tak więc, planuję (teraz już na poważnie)
stworzenie, w najbliższym czasie, czegoś na kształt podróżnego pamiętnika,
który będzie zawierać opowieści, wskazówki i przewodniki po miejscach, które
udało mi się już w życiu odwiedzić. Nie jestem żadnym super zdobywcą, czy
szalonym podróżnikiem, a według wyników na mytravel to nawet 4% świata jeszcze
nie zobaczyłam, ale to co widziałam to moje i z tego, uważam, cieszyć się
należy. Więc ja się cieszę, bo ten mały kawałeczek, który udało mi się ‘odhaczyć’
dał mi tyle radości i tak wiele niesamowitych wspomnień, że no głupotą jest nie
podzielić się tym z innymi, tylko dlatego, że nie jest to pół globu. Choć może
kiedyś uda mi się dotrzeć do momentu, w którym przekroczę magiczne 50%. ;)
Tak więc planuję, w najbliższym już czasie,
wrócić wspomnieniami (i mega turbo foteczkami), do jednego z najcudowniejszych
okresów mojego życia i sprezentować Ci tutaj skompresowaną, przenośną i
kolorową wersję Turcji. Zapewne pojawi się ona w częściach, bo jest tego tyyyyyle,
że sama jeszcze nie do końca wiem, jak materiał podzielę, ale jakoś to na pewno
rozwiążemy. Zdjęć mam chyba z milion i dla mnie każde jedno jest super, ale
postaram się wybrać spośród nich tylko te, które faktycznie będą warte
pokazania. Oprócz zdjęć pojawią się też krótkie wskazówki, jak ułatwić sobie
podróżowanie po tym cudownym kraju, a także cała masa dowodów na to, że
większość stereotypów o tym kraju i jego mieszkańcach to zwykłe bujdy wyssane z
palca.
Już się nie mogę doczekać. Mam nadzieję, że Ty także.
Dziś bardzo technicznie, wiem, ale długi przestój był, właściwy wpis jeszcze nie gotowy, a obiecałam
sobie regularne wrzucanie postów.
My
soul slides away… "but don't look back in anger” i
heard you say “at
least not today…”
-Oasis
Zgodnie z obietnicą
będzie dziś o muzyce. Jednak, żeby tradycji stało się zadość, muszę coś w
pierwotnej koncepcji zmienić, tak więc temat gingera nie będzie dziś tematem
głównym, co wyjaśnię w stosownym momencie.
Muzyka jest i od
bardzo, bardzo dawna była jednym z ważniejszych elementów mojego życia.
Większość wydarzeń z przeszłości- zarówno tych super fajnych, jak i tych super
nie, osadziło się gdzieś w zakamarkach mojej pamięci, właśnie dzięki
bezpośredniemu łączeniu ich z muzyką. Uznałam, że ciekawym pomysłem będzie zebranie w
jednym miejscu, tych artystów, których muzyka zrobiła w moim życiu najwięcej
zamieszania, których piosenki miały/mają dla mnie największe znaczenie.
Myślę, że to co się tutaj stworzyło, mogę określić mianem swojego
osobistego TOPu twórców, którzy zrobili mi życie. To zbiór najbardziej
charakterystycznych i najmocniej wpływających na mnie muzyków, w przypadku
których zarówno twórczość artystyczna, jak również celebrity lifestyle (bądź jego brak), w pewien sposób
warunkowały to, jak kształtował się mój charakter. Kolejność w jakiej układana
była lista jest przypadkowa mniej lub bardziej; nie chodziło mi o segregowanie
ich od ważniejszych do ważnych mniej, bo fakt, że znajdują się na tej liście świadczy
o tym, że istotnie, mają znaczenie ogromne. Z podobnych przyczyn nie jest to,
podążając za typowymi dla tego typu list schematami, top 3, 5, czy 10. Jest to
top. mój top.
ARCTIC MONKEYS
W żaden
sposób nie będzie to przegięcie jeśli powiem, że ci oto panowie są muzycznym
objawieniem mojego życia. Kiedy myślę o muzyce, w jakichkolwiek kategoriach i
miałabym powiedzieć coś na temat swoich ulubionych piosenek, wokalistów, zespołów,
tekstów, czy muzyki, to praktycznie zawsze na najwyższych pozycjach będą plasować
się właśnie oni. Dlatego też, kiedy wpadłam na pomysł stworzenia tej listy, oni
wpisali się tutaj sami jako pierwsi. Nie ma drugich takich, co zrobiliby mi
takie zamieszanie w głowie. Alex Turner przez lata stanowił dla mnie pewnego
rodzaju wzór cnót i ideałów wszelakich
i nie znajdywałam w nim najmniejszej skazy (no bo spójrzmy prawdzie w oczy-
jest się czym zachwycać). Całe liceum marzyłam o tym, żeby pojechać na ich
koncert i zobaczyć/usłyszeć ich na żywo. Dnia, w którym udało mi się to
marzenie spełnić nie zapomnę chyba nigdy, a wszystko zadziało się dlatego, że
Open’er miał w 2013 roku swoją najlepszą
edycję ever. Fakt, że w przeciągu kolejnego roku udało mi się być na ich
koncercie jeszcze kolejne dwa razy (o tym wspominałam już kiedyś tam wcześniej),
a każdy przezywałam, jakby to było po raz pierwszy świadczy tylko i wyłącznie o
tym, że małpy są dla mnie naprawdę ważną częścią życia. Załączona poniżej piosenka nie jest moją ulubioną (bo takową naprawdę ciężko byłoby mi wybrać), ale zdecydowanie jest tą, do której mam największy sentyment i która na wszystkich trzech koncertach wzbudzała największe morza łez szczęścia.
HAPPYSAD
To od
tego zespołu zaczęła się moja przygoda z muzyką, która w jakikolwiek sposób
różniła się od tego co na co dzień serwowało mi rmf.fm i viva polska (żeby nie
było: nic do nich nie mam). Do teraz doskonale pamiętam dzień, kiedy usłyszałam
ich po raz pierwszy: gimnazjum, lekcja religii, wszystko wkoło ciekawsze niż słuchanie księdza, odtwarzacz mp3, który koleżanka pożyczyła od starszej siostry. Pamiętam
też, że doświadczenie to było dla mnie tak mocne, tak inne, tak ważne, że po
powrocie do domu wyszukałam ich w internetach i spędziłam caluśkie popołudnie
słuchając wszystkiego co tylko mogłam znaleźć w ich repertuarze. Happysad to
także moje pierwsze w życiu prawdziwe koncerty, a co za tym idzie, nowi
znajomi, wejście w całkowicie inne niż dotychczas środowisko. Słowem: zupełnie
rewolucjonizowali mi życie. Od tego czasu w mojej szafie na stałe zamieszkały koszule w kratę, a trampki stały się ulubionym obuwiem, idealnym na każdą porę roku. W linku piosenka, do której już zawsze będę miała
ogromny sentyment, bo to właśnie ona była tą pierwszą, tą która otworzyła mi oczy i zapoczątkowała najwspanialszą przygodę mojego życia.
PIDŻAMA PORNO
zanim zostałam punkiem z lat 80. słuchałam Britney
Spears. W
taki oto sposób, razem ze swoją ulubioną kompanką licealnych lat, określałyśmy
siebie i swoje muzyczne zainteresowania. Grabaż i jego kumple (również ci ze
SNL) otworzyli mi oczy na całkiem nowy świat, o którego istnieniu nie miałam
wcześniej pojęcia, a który, trzeba to powiedzieć otwarcie, na pewien czas
totalnie mnie pochłonął. Nowy styl, inne ciuchy, łamanie wszelkich lęków,
przekraczanie granic- to wszystko stało się moim nowym ulubionym zajęciem.
Dzięki muzyce pidżamy (a później całej reszcie z tego nurtu) weszłam w relację
z ludźmi, przed którymi wcześniej, ze strachu, uciekałam wzrokiem. Wkroczyłam do świata, który zawsze chciałam poznać, który fascynował mnie i intrygował, a
którego przeraźliwie się bałam (co po latach okazało się być całkiem
uzasadnione). Koncerty niemal co tydzień, skórzane kurtki, piercing, pogo,
tanie wino, papierosy, no i ta wolność. Wolność, której upatrywało się w tym
wszystkim, jak gdyby te rzeczy były jedyną możliwą droga do jej utrzymania. Twórczość
pidżamy: genialne teksty i muzyka będąca prawdziwą bombą energetyczną, była
czymś, co w przepiękny sposób przeprowadziło mnie przez, jakże burzliwy, okres
buntu. Patrząc na to z perspektywy czasu, nie oddałabym tego za nic. Błędy,
które wtedy popełniałam, nauczyły mnie wiele, i to dzięki nim wiem czego nie
powinnam robić już nigdy więcej. Choć
ważne, żeby zachować w sobie trochę przekory i nieszkodliwego buntu. Piosenka z załącznika przez całe liceum była moim dzwonkiem w telefonie.
BOB MARLEY
słoneczne reggae, przygoda na Jamajce. gdy
zamykam oczy swe , to czuję się jak bajce. nie chcę nic więcej - tak, to mi
wystarczy. Reggae też miało swój czas w mojej historii. Muzyka, styl
bycia, przekonania i wszystko co się z tym wiązało. Tak patrząc z perspektywy
czasu, musiała być we mnie gigantyczna potrzeba posiadania wolności i
udowadniania sobie, jak bardzo muszę zmieniać wszystko wkoło siebie, żeby ją
osiągnąć. Bob Marley jest dla mnie pięknym przykładem człowieka, który przez
realizowanie swojej wielkiej pasji, krzewił w ludziach ideę dobra i wzajemnej
pomocy. Jego utwory pełne ciepła, miłości i apelu o pokój znane są niemal
każdemu. Niesamowicie fascynowało mnie w nim zawsze to, że nigdy, pomimo
różnych nacisków, nie zrezygnował ze swoich przekonań- był niesamowicie
religijnym człowiekiem i wszystkie jego zachowania i postawy świadczyły o
rzeczywistym trwaniu w wyznawanej przez niego wierze. Wyobrażenie Boba z
automatu kojarzy się z trawką. Nie bez przyczyny: jarał przecież niemal cały
czas. Ale nawet w jego paleniu było coś niezwykłego: nie było w tym super
szalonej otoczki, która dziś towarzyszy niejednemu palaczowi. W jego przypadku
było to praktycznie, jak obrzęd- nie palił dla rekreacji, lecz jak sam
niejednokrotnie mówił dla otwarcia się i próby zrozumienia tego, co dotychczas
było dla niego zamknięte. Odbiegając od jego życia, a skupiając się na muzyce:
pozytywny przekaz tekstów, w połączeniu z przyjemną dla ucha i relaksującą
muzyką dają kojący efekt, który aż chce się zatrzymać na dłużej. Przez lata pomagał mi uspokajać emocje i odreagowywać stresy, poprawiał humor i nieraz podnosił na duchu.. no weź kobieto, nie płacz.
ED SHEERAN
W tym oto miejscu
wracamy do zapowiadanego już wcześniej gingera.Jest on najnowszym, z pośród wszystkich wymienianych w
dzisiejszym zestawieniu, odkryć, jednak w żaden sposób nie umniejsza to jego
udziałowi w kształtowaniu mojego człowieczeństwa. Nie znam drugiego tekściarza,
który tworzyłby teksty o tak niesamowitej głębi, przy jednoczesnej
delikatności. Osobiście rozpływam się wprost nad każdą z jego piosenek. Facet,
mimo całej swej pokracznej rudości (pardon za hejt, ale z rudymi zawsze miałam
problem), pisze, a co jeszcze lepsze- śpiewa (i to jak śpiewa) z tak niesamowitą
wrażliwością, że nic tylko szlochać nad pięknem tego wszystkiego. Jego
twórczość stanowi mocną odskocznię gatunkową od tego, czego na co dzień słucham
najczęściej. To co uwielbiam w nim najbardziej, to fakt, że niepotrzebne mu są
żadne szałowe, warte miliony, ociekające pożądliwością, nagością i pełne wystrzałowych lasek teledyski, w tekstach nie musi odnosić się wyłącznie do imprez,
sexu i pieniędzy, a jego muzyka i tak rozchodzi się, jak świeże bułeczki. Facet
potrafi szanować swoją prywatność: nie panoszy się po galach, nie wciska się do
gazet i telewizji, swoje życie prywatne zachowuje dla siebie. Czysty,
piękny i prawdziwy talent. Ot cały Ed. I jak go tu nie uwielbiać? Piosenka
z załącznika była jednym z pierwszych jego teledysków, jakie dane mi było
zobaczyć i przez długi, naprawdę długi czas zastanawiałam się, dlaczego nigdy
wcześniej nie wiedziałam o tym, że Ron Weasley ma taki cudowny głos...
KINGS OF LEON
Moja historia z tymi panami zaczęła się w podobnym
czasie co z arktycznymi małpami. Wiernie towarzyszyli mi przez wszystkie lata liceum, będąc
nieodłącznym elementem każdej z imprez, w których miałam okazję uczestniczyć. Mają charakterek: nieco eksperymentalny, trochę zmienny, zawsze zaskakujący. W połączeniu z niesamowitymi tekstami, panowie serwują prawdziwą ekstazę emocjonalną. W końcu teksty z takich utworów, jak Sex on Fire, czy Pyro, to nie są rzeczy, które słyszy się na co dzień. Ich koncert na Open'erze- wielkie
spełnienie muzycznych marzeń, bek, ryk i krzyk i ten tłum wspólnie drący japy
doUse Somebodyto zdecydowanie jedne z lepszych
wspomnień jakie posiadam. Sentyment do KOL został również przez ludzi, z
którymi byłam kiedyś bardzo blisko, a muzyka, wspólna muzyka, była chyba
głównym spoiwem, które trzymało nas razem. Pomimo tego, że nie słucham ich dziś
tak często, jak kiedyś, to nadal zajmują w moim sercu bardzo ważną pozycję. Piosenka,
która załączona jest poniżej to jeden z tych utworów, które sprawiają, że włosy
na całym ciele stają dęba, a serce na ułamek sekundy przestaje bić. To co tam
jest naładowane ekspresji i emocji to przechodzi ludzkie pojęcie. Ta stanowczość przeplatana z delikatnością
wrzyna mi się, za każdym razem, głęboko w serce.
THE KOOKS
Z tymi to nawet nie
wiem, jak zacząć. Po prostu, pewnego dnia pojawili się w moim odtwarzaczu i tak
już sobie tam zostali aż do dnia dzisiejszego. Takie to cudeńko dla mnie jest. Lekkie i
przyjemne Indie/retro Indie i ten mega kozacki akcent Luke’a tworzą taki
klimat, że aż prosi się, żeby przesłuchać dany kawałek raz jeszcze. Siła
teksów, którymi raczą słuchaczy to coś, czym kupili mnie. Swoich ulubionych
kawałków mam chyba z 5 i każdy jeden jest lepszy od drugiego. Aurą idealnie
wpisują się w hipsterskie klimaty, więc jak chciałam być fajna, to nawet nie
musiałam się specjalnie martwić, bo muzykę miałam gotową, a co było w tym
najlepsze- naprawdę ją uwielbiałam! A ich koncert na Coke Live Music Festival w Krakowie w 2011 roku po raz kolejny udowodnił
mi, że moja ulubiona muzyka na żywo brzmi jeszcze lepiej. Miałam taki czas w
swoim życiu, że słuchałam ich przez kilka tygodni w kółko, praktycznie bez
przerwy. Fakt, że po tym czasie nie przejedli mi się i nadal, za każdym razem
wracam do nich z takim samym sentymentem i miłością świadczy tylko o tym, że chłopaki naprawdę robią dobrą robotę. Piosenka, którą wybrałam, to jeden z moich ulubieńszych tekstów. Niby prosty, niby banalny, a mimo to lekko ironiczny, zgrabnie posklejany, tak idealnie kuksowy!
____
W największym skrócie to tyle. Każda z tych
pozycji jest dla mnie turbo ważna i jak tak na to teraz patrzę, to za nic nie
oddałabym tych wszystkich lat spędzonych z tą właśnie muzyką. To, że nie ma tu innych, nie znaczy, że inni nie istnieją. Po prostu nie wywarli na mnie aż tak mocnego wpływu, żebym chciała ich tutaj umieszczać. Wymyśliłam sobie,
że może zrobię z tego bardziej regularny projekt (o ile wystarczy mi motywacji
i zapału) i co jakiś czas będę wrzucać takie muzyczne mini listy, o tematyce
najróżniejszej. Część będzie dotyczyła moich fav utworów danych artystów, część
skupi się na perełkach konkretnych gatunków, czy muzycznych okresów. Zaznaczam
od razu, ze wszystkie te listy są i będą w 100% subiektywne i układane według
mojej własnej wizji i w zgodzie z moimi sympatiami, więc proszę o wyrozumiałość.
Muzyka naprawdę robi życie. Kto najbardziej namieszał w Twoim?
Oto kilka przykładów nagłówków, które królują dzisiaj w mediach. O
co tak właściwie chodzi? A no o to, że dziś obchodzimy coś na kształt swoistego
dnia dziecka dla koncernów zajmujących się produkcją antydepresantów.
Media bombardują nas
informacją, że to właśnie dzisiaj przypada najbardziej dramatyczny dla naszego
samopoczucia dzień w roku. Warto byłoby zastanowić się nad tym, skąd wziął się
ten, tłumaczący wszystkie nasze porażki i niepowodzenia dnia dzisiejszego, twór.
Teorię najgorszego emocjonalnie dnia w roku stworzyła turystyczna firma Sky
Travel, która w 2005 roku przechodziła swój własny emocjonalny dół, a że nie
chciała być tak całkiem samolubna, postanowiła podzielić się swoja depresją z
resztą świata.
Super specjaliści od PR, którzy
jak nikt potrafili wyczuć słaby punkt konsumenta, opracowali matematyczne
równanie, którego wynika wskazywał wyraźnie, że trzeci poniedziałek stycznia
jest dla ludzkości największą emocjonalną tragedią. Jest to dzień, kiedy to nastrój
i chęci do życia spadają poniżej poziomu rowu mariańskiego. Jakby tego było
mało, pewien brytyjski psycholog- Pan Cliff Arnall z Cardiff University (które
swoją drogą jest super uczelnią, więc nie wiem, skąd oni tam takiego ananaska
wzięli), chętnie podpisał się pod tym wzorem, nadając mu wspaniały, naukowy
charakter. Tym oto sposobem informacja o tym niebywałym psychologicznym
odkryciu ruszyła w świat, zdobywając serca milionów.
Co tak właściwie stoi u podstaw teorii, która tak trafnie potrafi określić,
kiedy to, spośród wszystkich dni w roku, czujemy się jeszcze gorzej niż zwykle?
Otóż, początek stycznia jest okresem, kiedy to półkula północna jest mocno
nadwyrężana brakiem słońca i krótkim czasem trwania dnia. Co gorsze, okres
bożonarodzeniowego szaleństwa i noworocznych baletów mamy już dawno za sobą,
pożyczki trzeba spłacać, a kieszenie mocno świecą pustkami. Z wolna zaczyna
docierać do nas, że szczegółowo planowane i świetnie zapowiadające się
postanowienia noworoczne wcale nie są takie świetne i motywacja leci nam na łeb
na szyję. A jakby tego było mało, to wielkimi krokami i
nieubłaganie zbliża się sesja.
Spójrzmy
jednak na bezsensowność wzoru, jaki serwuje nam w tym przypadku „nauka”
Super czynniki, które uwzględnia zaprezentowany
wzór to (uwaga):
W- pogoda
D- długi i kredyty
d- miesięczne wynagrodzenie
T- czas od Bożego Narodzenia
Q- niedotrzymanie postanowień noworocznych
M- niski poziom motywacji
Na- poczucie konieczności podjęcia działań
Przez lata wzór ten
był udoskonalany i poprawiany, aby w dokładniejszy i bardziej precyzyjny sposób
określać, moment, kiedy będzie nam w życiu najgorzej.Jakie to miłe z ich strony.
Tak naprawdę
wystarczy na moment użyć myślenia i nawet jeśli jest się takim matematycznym
tukiem, jak ja, to da się zauważyć, że wzór ten jest kompletnym nonsensem. Ja
wiem, że moja wiedza z zakresu matematyki i innych super obliczeniowych sfer
jest dość mocno ograniczona, ale chyba ciężko wylicza się coś, kiedy dodaje się
czynniki o tak różnych i abstrakcyjnych jednostkach, mylę się?
Kto jednak zwracałby
uwagę na takie drobnostki? Idea Blue Monday podbiła świat bez najmniejszego
problemu. Co roku, mniej więcej w drugiej połowie stycznia, wszelkiego rodzaju
informatory, portale społecznościowe, czy nawetmądreporadniki ostrzegają nas przed
nadchodzącym dniem krytycznym. Odnosząc się w tym miejscu do teorii poznania,
opracowanej przez ks. Józefa Tischnera i wymienianych przez niego rodzajów
prawdy, można bez większego problemu stwierdzić, że tą najlepiej sprzedającą
się w dzisiejszym świecie prawdą, jest ta trzecia-gówno prawda.
Blue
Monday to wprost idealny dowód na to, że im większą głupotę się wymyśli, tym łatwiej będzie to
sprzedać. Błagam ludzie, nie dajmy się zwariować!
___
Ja wiem i pamiętam, że miało być o muzyce. I obiecuję, że następnym razem już będzie. ale ten smutnoponiedziałkowy idiotyzm tak mnie w oczy razi, że nie mogłam przepuścić nadarzającej się okazji.
Dziś będzie o tym, jak kilka krótkich, z pozoru zwyczajnych chwil może wpłynąć
na człowieka. Będzie więcej zdjęć, bo słowa
nie są w stanie oddać tego co chcę wyrazić, a obraz jest w stanie przekazać
przynajmniej drobną namiastkę. Język i forma też odbiega od standardów, a to wszystko
zasługa emocji, co to mną teraz targają.
Wydarzenia ostatniego weekendu
werżnęły mi się w pamięć z przeogromną siłą i jestem przekonana, że pozostaną dla mnie bardzo mocnym punktem napędowym na najbliższy czas. Z inicjatywy i
uprzejmości dobrych ludzi, którzy, coraz częściej, zaczynają pojawiać się w
moim życiu, zostało mi rzucone wyzwanie. I to nie małe. Kazali mi iść w góry. Nie
byłoby w tym nic specjalnego, w końcu dla większości ludzi jest to oczywisty
sposób na spędzanie weekendowego przedpołudnia, jednak w moim przypadku było to
przedsięwzięcie, które można byłoby porównać do próby zmuszenia słonia do
chodzenia w szpilkach. Niemniej jednak, postanowiłam, że w końcu nowy rok-nowa ja to i challenge się mi
jakiś dobry na rozgrzewkę przyda. Więc poszłam. Nie oczekując zbyt wiele, a tym czasem już po pierwszych minutach na szlaku wiedziałam, że to była dobra decyzja.
No bo błagam:
Tak teraz patrzę na to zdjęcie i w
głowie uruchomiła mi się cała lawina wspomnień to jak psychopatka szczerze japę
do ekranu (dzwońcie po lekarza). Wyprawa trwała zaledwie trzy dni, a był to
wystarczający czas, żeby rozgromić mury, które piętrzyły się w mojej głowie chyba od lat. I ma to dla mnie wartość przeogromną.
Nasza wspólna podróż rozpoczęła się w
przemiłym miejscu, o jakże rozkosznej nazwie „Gazdówka u Zająca” na Siwej
Polanie. Z tego miejsca ruszyliśmy szlak, w kierunku Polany Chochołowskiej. Trafiliśmy na iście zimową aurę, która towarzyszyła nam przez cały czas trwania naszej przygody. Ośnieżony szlak, zamarznięte strumyki, połamane i przysypane śniegiem drzewa- każde miejsce wydawało się być idealnym do sfotografowania. Dla
podkręcenia swojej wyobraźni i rozruszania Twojej dorzucam kilka foteczek:
U celu wędrówki powitało nas
schronisko, które na kolejne dwie noce stało się naszym domem. Samonapełniający
się bojler z wrzątkiem to zdecydowany highlight tego miejsca. W środku również bufet,
gdzie serwują zarówno wspaniałe słodkości w postaci szarlotki z sosem
jagodowym, jak i przysmak prawdziwych mężczyzn, czyt. golonkę, tak więc dla
każdego coś dobrego. Mają też na stanie gitarę, dzięki której miałam okazję
spędzić niezapomniany wieczór w rytmach dosłownie wszelakich (począwszy od SDM,
przez Kaczmarskiego, Brathanki, czy Urszulę, a na Zenku Martyniuku i jego zielonych oczach skończywszy).
Challenge nie polegał jednak jedynie na
przyjściu do schroniska, o nie. Kolejnego dnia wybraliśmy się w drogę na Grzesia
(śmieszkowo, bo jeden z głównych prowodyrów wyjazdu, również jest posiadaczem
tego zacnego imienia). Pogoda była tak cudowna, że słów mi brak. Niebo bez
najmniejszej chmury, ciepłe promienie słońca, błyszczący, skrzypiący i puszysty
śnieg i TE DRZEWA! Od maleńkości gdzieś ubzdurało mi się, że zimowe drzewa z
oddali wyglądają, jak stado zebr, które biegnie prosto w moim kierunku, no a
tam byłam takim widokiem otoczona dosłownie ze wszystkich stron. Najcudowniej! Dodam
tylko, że odczuwalna temperatura przez cały weekend oscylowała w granicach -30,
więc opalanie nóg raczej odpadało. Za to wiatr spisał się na medal i wywiał
mnie na wszystkie możliwe strony. Jednak było warto i powtórzyłabym to nawet
zaraz. Bo, gdy dociera się na szczyt, to żaden wiatr, żadne śniegi, czy mrozy
nie mają najmniejszego znaczenia, kiedy ma się przed oczyma taki widok:
Jakby tego wszystkiego było mało,
wydarzenia sobotniej nocy (^^) okazały się być czymś czego na bank nie zapomnę
przez długi, długi czas. Wyobraź sobie sytuację: początek stycznia, noc, zima,
śniegu prawie po kolana (szczególnie jak jest się krasnalem i ma się tak krótkie
nogi, jak ja), mróz, przejrzyste i cudownie rozgwieżdżone niebo, blask księżyca,
wspaniała, niezmącona cisza, a pośród tego wszystkiego grupa młodych ludzi tańczących
wspólnie do dźwięków „kiedy umrę kochanie” wydobywających się z telefonu
schowanego w kieszeni kurtki. Toż to przecież brzmi tak insane, że szok. A było
tak pięknie, że aż mi się mały, niekontrolowany szloszek wyrwał na to wspomnienie. Ludzie są niesamowici, a ci ludzie są tak niesamowicie piękni, że sama sobie zazdroszczę
tego, że dane mi było ich poznać. Tak niezwykła dobroć i pokój, który od nich
bije, to coś czego od dawna było mi trzeba, tylko sama chyba nie zdawałam sobie
z tego sprawy. Spontaniczna przygoda zaowocowała przepięknym wspomnieniem, które mam zamiar wnukom opowiadać, o ile się ich kiedykolwiek doczekam.
Po powrocie do domu spałam prawie dobę. Kolejne pół dnia siedziałam patrząc w ścianę i klejąc się do grzejnika, żeby odbić sobie za te wszystkie mrozy. A teraz siedzę, piszę sobie, wspominając, jak było wspaniale i zbiera mi się na bek. Czasem nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak z pozoru małe i nieznaczące wiele sytuacje, czy spotkania mogą zmienić nasze życie i sposób postrzegania świata. Ludzie niekoniecznie muszą chcieć nas krzywdzić. Niektórzy naprawdę chcą po prostu miło i dobrze spędzić czas, serio odpowiada im Twoje towarzystwo i naprawdę nie mam w tym żadnych ukrytych podtekstów. Dopiero teraz zaczynam się o tym przekonywać. Podobno mądrość przychodzi z wiekiem.
Podsumowując, 3 dni spędzone z dala od miasta, smogu, który w tym czasie pożerał resztki tlenu w Krakowie, bez zasięgu i internetów, w otoczeniu majestatu i wielkości gór, które pomimo swojego ogromu dawały ogromne poczucie bezpieczeństwa i stabilności, które były tak dostojne, a jednocześnie tak bardzo ciche wiele mnie nauczyły. Chodzenie po górach ląduje na liście rzeczy do stałego wdrożenia na ten rok, moja wiara w ludzi, którzy bezinteresownie troszczą się o drugiego człowieka wystrzeliła w końcu z poziomu rowu mariańskiego, no i dowiedziałam się, jak znaleźć na niebie gwiazdozbiór byka. Podróże naprawdę kształcą!
następnym razem będzie o muzyce i o tym, że mimo opinii wszelakich, rude nie jest wcale takie złe ;)