Dziś będzie o tym, jak kilka krótkich, z pozoru zwyczajnych chwil może wpłynąć
na człowieka. Będzie więcej zdjęć, bo słowa
nie są w stanie oddać tego co chcę wyrazić, a obraz jest w stanie przekazać
przynajmniej drobną namiastkę. Język i forma też odbiega od standardów, a to wszystko
zasługa emocji, co to mną teraz targają.
Wydarzenia ostatniego weekendu
werżnęły mi się w pamięć z przeogromną siłą i jestem przekonana, że pozostaną dla mnie bardzo mocnym punktem napędowym na najbliższy czas. Z inicjatywy i
uprzejmości dobrych ludzi, którzy, coraz częściej, zaczynają pojawiać się w
moim życiu, zostało mi rzucone wyzwanie. I to nie małe. Kazali mi iść w góry. Nie
byłoby w tym nic specjalnego, w końcu dla większości ludzi jest to oczywisty
sposób na spędzanie weekendowego przedpołudnia, jednak w moim przypadku było to
przedsięwzięcie, które można byłoby porównać do próby zmuszenia słonia do
chodzenia w szpilkach. Niemniej jednak, postanowiłam, że w końcu nowy rok-nowa ja to i challenge się mi
jakiś dobry na rozgrzewkę przyda. Więc poszłam. Nie oczekując zbyt wiele, a tym czasem już po pierwszych minutach na szlaku wiedziałam, że to była dobra decyzja.
No bo błagam:
Tak teraz patrzę na to zdjęcie i w
głowie uruchomiła mi się cała lawina wspomnień to jak psychopatka szczerze japę
do ekranu (dzwońcie po lekarza). Wyprawa trwała zaledwie trzy dni, a był to
wystarczający czas, żeby rozgromić mury, które piętrzyły się w mojej głowie chyba od lat. I ma to dla mnie wartość przeogromną.
Nasza wspólna podróż rozpoczęła się w
przemiłym miejscu, o jakże rozkosznej nazwie „Gazdówka u Zająca” na Siwej
Polanie. Z tego miejsca ruszyliśmy szlak, w kierunku Polany Chochołowskiej. Trafiliśmy na iście zimową aurę, która towarzyszyła nam przez cały czas trwania naszej przygody. Ośnieżony szlak, zamarznięte strumyki, połamane i przysypane śniegiem drzewa- każde miejsce wydawało się być idealnym do sfotografowania. Dla
podkręcenia swojej wyobraźni i rozruszania Twojej dorzucam kilka foteczek:
U celu wędrówki powitało nas
schronisko, które na kolejne dwie noce stało się naszym domem. Samonapełniający
się bojler z wrzątkiem to zdecydowany highlight tego miejsca. W środku również bufet,
gdzie serwują zarówno wspaniałe słodkości w postaci szarlotki z sosem
jagodowym, jak i przysmak prawdziwych mężczyzn, czyt. golonkę, tak więc dla
każdego coś dobrego. Mają też na stanie gitarę, dzięki której miałam okazję
spędzić niezapomniany wieczór w rytmach dosłownie wszelakich (począwszy od SDM,
przez Kaczmarskiego, Brathanki, czy Urszulę, a na Zenku Martyniuku i jego zielonych oczach skończywszy).
Challenge nie polegał jednak jedynie na
przyjściu do schroniska, o nie. Kolejnego dnia wybraliśmy się w drogę na Grzesia
(śmieszkowo, bo jeden z głównych prowodyrów wyjazdu, również jest posiadaczem
tego zacnego imienia). Pogoda była tak cudowna, że słów mi brak. Niebo bez
najmniejszej chmury, ciepłe promienie słońca, błyszczący, skrzypiący i puszysty
śnieg i TE DRZEWA! Od maleńkości gdzieś ubzdurało mi się, że zimowe drzewa z
oddali wyglądają, jak stado zebr, które biegnie prosto w moim kierunku, no a
tam byłam takim widokiem otoczona dosłownie ze wszystkich stron. Najcudowniej! Dodam
tylko, że odczuwalna temperatura przez cały weekend oscylowała w granicach -30,
więc opalanie nóg raczej odpadało. Za to wiatr spisał się na medal i wywiał
mnie na wszystkie możliwe strony. Jednak było warto i powtórzyłabym to nawet
zaraz. Bo, gdy dociera się na szczyt, to żaden wiatr, żadne śniegi, czy mrozy
nie mają najmniejszego znaczenia, kiedy ma się przed oczyma taki widok:
Jakby tego wszystkiego było mało,
wydarzenia sobotniej nocy (^^) okazały się być czymś czego na bank nie zapomnę
przez długi, długi czas. Wyobraź sobie sytuację: początek stycznia, noc, zima,
śniegu prawie po kolana (szczególnie jak jest się krasnalem i ma się tak krótkie
nogi, jak ja), mróz, przejrzyste i cudownie rozgwieżdżone niebo, blask księżyca,
wspaniała, niezmącona cisza, a pośród tego wszystkiego grupa młodych ludzi tańczących
wspólnie do dźwięków „kiedy umrę kochanie” wydobywających się z telefonu
schowanego w kieszeni kurtki. Toż to przecież brzmi tak insane, że szok. A było
tak pięknie, że aż mi się mały, niekontrolowany szloszek wyrwał na to wspomnienie. Ludzie są niesamowici, a ci ludzie są tak niesamowicie piękni, że sama sobie zazdroszczę
tego, że dane mi było ich poznać. Tak niezwykła dobroć i pokój, który od nich
bije, to coś czego od dawna było mi trzeba, tylko sama chyba nie zdawałam sobie
z tego sprawy. Spontaniczna przygoda zaowocowała przepięknym wspomnieniem, które mam zamiar wnukom opowiadać, o ile się ich kiedykolwiek doczekam.
Po powrocie do domu spałam prawie dobę. Kolejne pół dnia siedziałam patrząc w ścianę i klejąc się do grzejnika, żeby odbić sobie za te wszystkie mrozy. A teraz siedzę, piszę sobie, wspominając, jak było wspaniale i zbiera mi się na bek. Czasem nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak z pozoru małe i nieznaczące wiele sytuacje, czy spotkania mogą zmienić nasze życie i sposób postrzegania świata. Ludzie niekoniecznie muszą chcieć nas krzywdzić. Niektórzy naprawdę chcą po prostu miło i dobrze spędzić czas, serio odpowiada im Twoje towarzystwo i naprawdę nie mam w tym żadnych ukrytych podtekstów. Dopiero teraz zaczynam się o tym przekonywać. Podobno mądrość przychodzi z wiekiem.
0 komentarze:
Prześlij komentarz