Tego pana chyba nie
trzeba już nikomu przedstawiać. Wydaje mi się, że nie będzie to przesadą, jeśli
powiem, że jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych gingerów na świecie. I
kurde, znów pozamiatał. Ja wiedziałam, że warto odłożyć jego temat i poczekać
do premiery płyty. Pan Ed Sheeran (bo to o nim mowa, jeśli jest ktoś, kto się
jeszcze nie połapał) wydał swój 3 album 3 marca i już w dniu premiery rozwalił
Spotifajowy rekord madafaka starboy’a, 57 milionami odsłuchów.
Devide to taki trochę potteroswki pokój życzeń. Każdy może na nim znaleźć coś właśnie dla siebie. Romantyczne ballady z solową gitarą w tle,
rapsy, upbeatowe brzmienia. Można się powzruszać i można się poruszać. A
wszystko wydaje się być dokładnie na swoim miejscu.
Otwierający album Easer od pierwszych sekund uderza wyrazistością i
przebojowością. (nie)zaskoczeniem dla wielu jest fakt, że Ed podejmuje się prób
rapowania. Wyszło? Nie wyszło? Zdania są podzielone. Co prawda nie jest to
kunszt Slim Shady’ego, ale nie można powiedzieć, że sobie nie poradził.
Następnie przychodzi czas na flashback do czasów dzieciństwa
rudzielca w klimatycznym Castle On The Hill, które znają już niemal wszyscy. Dalej jest jeszcze lepiej. Zostajemy zaczarowani pierwszą
balladą tego albumu. Nawiązania do czystej wrażliwości, rzeczywistego oddania i
ludzkiej emocjonalności, w cudownym pościelowym klimacie. Takie właśnie jest Dive.
Potem przychodzi czas na niespodziankę. Coś zupełnie nowego, coś czego
jeszcze nie było. Shape of you, przebojowy, dancehallowy beat, daleko
odbiegający od znanego wszystkim, stonowanego i klasycznego Eda. Miało być dla
Rihanny, zostało u Sheerana, a teraz króluje w klubach. Mimo szoku i
niedowierzania, nadal czuje się, że to jego. Zmysłowość i emocje, niemal
wylewające się w każdym z wersów, harmonia i ta niewinność (której w tym
przypadku nadał sporo pikanterii), sprawiają, że inne to niekoniecznie gorsze.
O pięknie serca i czystej miłości
można pisać wiele, można też posłuchać Perfect. Przecudowna,
romantyczna ballada, miłosne marzenie, które pokazuje to czego pragnie się
najbardziej. Po gigantycznym
sukcesie Thinking Out Loud zdawałoby się, że nie można już
napisać nic bardziej romantycznego i łapiącego za serce. A ta ruda cholera
jednak jakimś cudem to zrobiła. Piosenka w piękny sposób nawiązuje swoim
tekstem do napisanej kiedyś przez Eda, a wykonanej przez panów z One Direction 18, co dodaje jej jeszcze więcej uroku.
Znajdzie się też coś dla fanów
muzyki irlandzkiej. Mimo małych spięć z wytwórnią, która to miała pewne
obiekcje przed wydaniem tego numeru (bo folk nie jest cool i nikt tego nie
będzie słuchał), dostajemy rozkoszną historię o Galaway Gril, z melodią która naprawdę wpada w ucho i wcale nie uznałabym
jej za gorszą, tylko przez muzyczne nawiązania do irlandzkich tradycji
muzycznych.
Następna ballada, żeby nam się nie
zatęskniło. Happier to opowieść o
tym, jak godzić się ze szczęściem tak bardzo ważnej osoby, dla której ważnym
przestało się być już wcale. Smutek i nostalgia. Wyrozumiałość przy braku zrozumienia.
Cały Ed.
Zaraz po tym przychodzi New Man i zescatchowany wokal naszego artysty. Tego też jeszcze nie
grali i przyznać trzeba, że zdało egzamin. Utwór o zdecydowanie żywszym tempie
i nieco bardziej charakternym tekście.
Sytuacja znów się uspokaja i dowiadujemy
się, że Hearts Don’t Break Around Here.
Kolejna rozkoszna dla uszu ballada, choć nie wierci dziury z brzuchu tak mocno,
jak poprzednie.
What
Do I Know to znów coś innego. Manifestacja chęci podejmowania działań, żeby
zmieniać świat (jakkolwiek banalnie to nie brzmi) przez głoszenie idei pokoju i wzajemnego
zrozumienia. Nie potrzeba wyższego wykształcenia i super zaplecza, bo muzyka wystarczy,
żeby łączyć to co dzieli. Cel szczytny, zamiary szlachetne, efekt?
How Would You Feel (Paean) to coś co każda kobieta
(bo nie uwierzę, sorry laski, że jakakolwiek by się oparła takiemu wyznaniu)
całe życie marzy usłyszeć. Prawdziwa oda do ukochanej osoby. Delikatna gitara w
tle, emocje, uczucia i kolejna na tym albumie perła.
Ostatni
utwór z podstawowej wersji albumu, Supermarket
Flowers to niezwykle intymny, czuły i szczery hołd składany przez Eda
nieżyjącej babci. Delikatność uczuć wypływających z każdym wersem wdziera się głęboko
w serce.
Divide jest kwintesencją
podziału. Dynamika przeplata się z delikatnością, a harmonia z szaleństwem.
Wzloty i upadki, radości i smutki. Na coś takiego warto było czekać cały rok. Jeśli
jego dalsza twórczość będzie rozwijać się w taki sposób, to mimo tęsknoty za
jego niezwykłą osobą, pogodzę się z myślą, że mógłby tak od czasu do czasu
znikać.
Po
takim albumie można zrobić dwie rzeczy: wziąć gitarę, usiąść wygodnie i powoli
uczyć się tych przepięknych melodii, by samemu móc je odgrywać lub też opatulić
się kocem jak burrito of sadness i szlochać. Że też kurde nigdy nie nauczyłam
się grać na gitarze. Kolejny dzień z rzędu idę po swój ulubiony koc.
Dobrze
że jesteś Ed.
ahoj.
K.